Tomasz (Tojwi) Blatt – ur. 1927 w Izbicy k. Lublina w średniozamożnej rodzinie żydowskiej, syn weterana-legionisty, jako nastolatek uczestnik powstania więźniów hitlerowskiego obozu zagłady w Sobiborze. Po wojnie wyemigrował do USA, gdzie prowadził własną firmę. Większą część życia poświęcił sprawie pamięci więźniów Sobiboru jako świadek podczas procesów nazistowskich zbrodniarzy, prelegent i autor książek o Zagładzie. Wkrótce polskie wydawnictwo Świat Książki wznowi jego wspomnienia.
SS-Sonderkommando Sobibor – hitlerowski obóz zagłady w lasach koło Włodawy, kilka kilometrów od wsi Sobibór, w pobliżu obecnej granicy polsko-białorusko-ukraińskiej, funkcjonujący w latach 1942-43. Nie miał na celu wyniszczenia przez pracę jak obozy koncentracyjne (Auschwitz czy Majdanek), ale fizyczną likwidację Żydów europejskich (głównie polskich, lecz także z innych okupowanych krajów) oraz żydowskich jeńców Armii Czerwonej. Liczbę ofiar obozu szacuje się na 250 tys., załogę stanowiło ok. 30 esesmanów i 100-150 ukraińskich strażników, zaś machina zbrodni i grabieży działała dzięki niewolniczej pracy ok. 600 Żydów zatrudnionych przy obsłudze transportów, paleniu ciał zamordowanych i sortowaniu ich bagażu.
Iskrą do zaplanowania powstania w Sobiborze była przekazana przez nowoprzybyłych więźniów wiadomość o powstaniu w getcie warszawskim (wybuchło 19 kwietnia 1943 r.). Jako inicjatora konspiracji podaje się Leona (Lejba) Feldhendlera, jednak rzeczywistym przywódcą buntu został radziecki oficer narodowości żydowskiej, porucznik Aleksander Peczerski, który opracował plan akcji, polegający na skrytym wyeliminowaniu Niemców i zdobyciu broni, a następnie podjęciu jawnej walki i masowej ucieczki. Powstanie wybuchło 14 października 1943 r. i całkowicie zaskoczyło załogę obozu. Źródła podają różną liczbę zbiegłych więźniów, z pewnością jednak uciekło wówczas co najmniej 300 osób, z czego 59 doczekało końca wojny. Dziś żyje jeszcze siedmiu powstańców z Sobiboru, w tym dwóch żołnierzy-jeńców z grupy A. Peczerskiego: Aleksiej Wajcen w Rosji i Arkadij Wajspapier na Ukrainie. Powstanie w Sobiborze było bezprecedensową i jedyną w historii nazistowskich obozów konspiracyjną akcją zbrojną tej skali, jednak przez długie lata niemal zapomnianą. Sobibór pojawił się w zbiorowej świadomości dopiero w 1987 r. dzięki filmowi Escape from Sobibor (Ucieczka z Sobiboru) w reż. Jacka Golda, nakręconym na podstawie wspomnień m.in. Tomasza Blatta.
Marcin Wroński: W rozmowie jeszcze przed tym wywiadem użył Pan dość karkołomnego sformułowania: „uratowałem się dzięki głupocie”. Chciałbym do tego wrócić, bo jak to możliwe?
Tomasz Blatt: Bardzo prosto. Ci, którzy myśleli logicznie, zginęli. Po wojnie spotykam sąsiada, Żyda z Izbicy, on patrzy na mnie zdziwiony i mówi: „Tojwi, i tyś się uratował?”. To mu się wydawało niemożliwe: nie wróciło tylu silnych, tylu sprytnych, a ja – chociaż zawsze byłem wątły, wrażliwy, delikatny – żyję. Bo na przeżycie nie było mądrych, trzeba było mieć po prostu szczęście. A ja oprócz szczęścia miałem silny instynkt samozachowawczy i słuchałem się tego instynktu, nie rozumu.
M.W.: A jaki był ten przedwojenny Tojwi? Podobny do tego sprytnego, wszędobylskiego chłopaka z Ucieczki z Sobiboru?
T.B.: Wojna spaczyła trochę mój charakter, ale wcześniej byłem bardzo wstydliwym i dobrze wychowanym chłopcem. Jak ktoś przy mnie powiedział „k… mać”, to było dla mnie tak okropne, że nie chciałem mieć nic wspólnego z takim człowiekiem. Jak kiedyś pod naszym domem pobili się sąsiedzi i zobaczyłem krew, to matka szybko przyniosła mi miednicę z zimną wodą, żebym moczył ręce i ochłonął. Inaczej chyba bym zemdlał, tak się bałem widoku krwi, wulgarności, przemocy.
M.W.: W takim razie wybitnie nie nadawał się Pan do obozowej konspiracji. A jednak został Pan członkiem ścisłej grupy spiskowców…
T.B.: Ja bym do ostatniej chwili nawet nie wiedział o powstaniu, ale w obozie pracowałem w osobnym pomieszczeniu jako palacz dokumentów. A konspiracyjna organizacja więźniów potrzebowała ustronnego miejsca, gdzie można byłoby zwabić i zabić esesmanów. Tak zostałem wtajemniczony. Później jednak zauważyli, że Niemca wchodzącego do tego domku mógł zobaczyć strażnik z wieży. Jeśliby zwrócił na niego uwagę, a potem spostrzegł się, że Niemiec nie wychodzi pięć, dziesięć minut, mógłby wszcząć alarm. Jeden z przywódców, Sender, zawiadomił mnie o zmianie planów: „Tojwi, leć do bramy głównej i nie przepuszczaj nikogo z Lager II (gdzie sortowaliśmy rzeczy zamordowanych) do Lager I (gdzieśmy mieszkali)”. Byłem mały chłopak, więc siłą nie dałbym rady nikogo zatrzymać, ale mogłem powiedzieć, że to rozkaz esesmana i nikt by się nie sprzeciwił. Pilnuję kilka minut, a tu jakiś więzień, holenderski Żyd, koniecznie chce przejść. Traf chciał, że akurat wychodzi z baraku jeden z naszych i klepie się po kieszeni na znak, że zlikwidowali już jednego Niemca i on ma jego broń. Holender chciał skorzystać z tego, że się odwróciłem, ale ja już byłem tak zdenerwowany, że popełniłem błąd. „Słuchaj – mówię – nie możesz przejść, bo robimy powstanie”. Zapytał mnie, co z tym Niemcem, który przed chwilą wszedł do baraku. Powiedziałem coś w rodzaju, że Niemiec już niegroźny. „To on z nami? – zdziwił się więzień. – Przystał do nas?” Nawet mu do głowy nie przyszło, że Niemca też można zabić. Potem Sender kazał mu odejść i być cicho, a ja dostałem polecenie, żeby szukać pozostałych esesmanów. Jako chłopiec nie budziłem podejrzeń, kręcąc się po obozie, bo Niemcy często używali nas jako gońców. Kiedy spotykałem esesmana, to mówiłem mu, że jest dla niego wybrana z transportu a to marynarka, a to płaszcz, a to buty, i kierowałem go tam, gdzie czekali już nasi. W ten sposób w pierwszym, tajnym etapie powstania zabiliśmy siedmiu, a potem już podczas otwartej ucieczki jeszcze trzech. Oficjalne niemieckie meldunki mówiły potem o dziewięciu zabitych i jednym zaginionym, ale ten zaginiony wziął się stąd, że jego ciało przysypaliśmy paczkami z ubraniami zagazowanych, a nikomu nie wpadło do głowy, żeby go tam szukać.
Robert Kuwałek: A kiedy przyszli do Ciebie konspiratorzy, co czułeś? Bałeś się wtedy?
T.B.: Jeżeli jesteś w więzieniu, masz wyrok śmierci, to ciągle masz nadzieję, że może przyjdzie ułaskawienie. My wiedzieliśmy, że nic nas nie uratuje. Nawet jeśli wojna się w tej chwili skończy, to może więźniowie z Auschwitz będą wolni, ale nas nie puszczą żywych, myśmy za dużo widzieli. Więc jeśli przez pół roku co dzień myślisz, że tak czy owak trupem będziesz, to masz szansę, żeby się przyzwyczaić do śmierci. Bałem się tylko, że mogą mnie zranić, a potem dopaść i żywcem rzucić w ogień. Niczego więcej. Jednocześnie była we mnie jakaś pewność, że przeżyję, że ucieknę. Nawet jak szukałem po obozie esesmanów, to podszedłem do kolejki wąskotorowej – stojącej bezczynnie, bo dozorujący Niemiec był już zabity – żeby naładować sobie konserw do kieszeni. Widzi to mój kolega, Ślepy Karolek, i mówi: „Wybierasz się na powstanie jak na wycieczkę”. Ja na to: „Skoro mam przeżyć, to muszę coś jeść”. „Taki pewny jesteś?” „A tak, pewny jestem, że przeżyję.” On się ze mnie wtedy śmiał, ale potem podchodzi do mnie w lesie: „Tojwi, zdaje się, ty masz jakieś jedzenie w kieszeni”.
M.W.: Ale wróćmy jeszcze do samego powstania…
T.B.: Powstanie było zaplanowane na 13 października 1943 roku, ale tego dnia przyjechali do esesmanów Niemcy, po prostu żeby razem wypić. Przełożyliśmy wszystko na 14 i wtedy już nie było odwrotu. Jestem przekonany, że gdybyśmy zwlekali jeszcze dzień, to nic by się nie udało, zostalibyśmy zdradzeni. Z około 550 uciekających jakieś 80 osób zastrzelili wartownicy. Drugie tyle zginęło na polu minowym, które oddzielało obóz od lasu. Mnie wtedy przygniotło przewrócone ogrodzenie i to uratowało mi życie, bo skoro leżałem, nie dosięgły mnie kule, a że nie uciekłem jako jeden z pierwszych, nie miałem już przed sobą min. Biegłem prawie na samym końcu. Naszym przywódcą był sowiecki oficer, rosyjski Żyd, Aleksander Peczerski. To on zaplanował naszą akcję, a gdy większość Niemców była zabita, wskoczył na stół, powiedział już jawnie wszystkim więźniom, że uciekamy, a kto przeżyje, niech opowie światu, co się działo w Sobiborze. I na koniec krzyczy: „Za Lenina, za Stalina!”.
M.W.: Za Lenina i Stalina? Do polskich, francuskich, holenderskich Żydów? I dostał za to Bohatera Związku Radzieckiego?
T.B.: Dostał?! Dostał dziewięć lat więzienia, a siedział siedem! Brat, aresztowany razem z nim, w więzieniu miał atak cukrzycy, ale nie podali mu lekarstwa i umarł. A Sasza Peczerski żył potem w Rostowie nad Donem w takim zrujnowanym, drewnianym domku. Wchodziło się do długiej sieni: na końcu kuchnia i ubikacja, a po obu stronach dwa mieszkania. W jednym mieszkała lekarka, Żydówka, w drugim on z żoną. Jeden pokój, w rogu prześcieradło na sznurku, a za nim półka, przybory do golenia… Byłem u niego w 1979 roku i pamiętam, pytam Saszy: „Czy dostałeś jakiś medal?”. A Sasza wstaje, uchyla drzwi na korytarz i sprawdza, czy sąsiadka nie podsłuchuje. Oczywiście, pamiętałem, co robili komuniści w Polsce, ale i tak się zdziwiłem: „Dwadzieścia lat mieszkasz z tą osobą i jeszcze się jej boisz?”. A on się bał donosu, chociaż był bohaterem. W obozie w Sobiborze dowodził jedynym takim powstaniem w czasie wojny, do tego udanym.
M.W.: Kilkakrotnie pisał Pan i mówił: „Gdyby nie było z nami Saszy, żaden Żyd nie przeżyłby Sobiboru”.
T.B.: Tak technicznie, to on nas zdradził. W trzecim dniu po ucieczce znaleźliśmy się całą grupą na wzgórzu, z jednej strony las, a gdzieś z oddali słyszeliśmy jadący pociąg. Wtedy Sasza powiedział: „Skoro są tu tory, to musi być też jakaś wioska. Pójdę na zwiad zobaczyć, gdzie w ogóle jesteśmy. Trzeba też kupić jedzenia”. Zabrał ze sobą dziewięciu, którzy mieli broń. Na dziesiątego chcieli wziąć mojego kolegę Stanisława Szmajznera, który ukradł trzy karabiny ukraińskim strażnikom i jeden zostawił sobie. Kiedy Staszek nie chciał iść, próbowali mu wyrwać broń, ale myśmy stanęli przy nim i nie dali, bośmy przeczuwali, że coś jest nie tak. Jednemu z najmłodszych chłopaków kazali chodzić z czapką, żeby wszyscy, co mieli pieniądze, zrzucili się na jedzenie. Peczerski wziął ludzi z bronią, wziął pieniądze i tyle go widzieliśmy. Ale co miał zrobić? Sam już wówczas myślałem, że trzeba się odłączyć od grupy. Tam było kilka dziewcząt, byli też tacy, co ciągle płakali. „Nie trzeba było uciekać – narzekali – w Sobiborze byśmy żyli jeszcze te kilka dni, kilka tygodni…” Kiedy już było jasne, że Sasza nie wróci, to się zaczęła walka. Silni chcieli iść dalej sami, słabsi przylepiali się do nich, widząc w tym nadzieję na przeżycie. Włączyły się nam podstawowe instynkty. Ale nikt – ani z jeszcze żywych, ani z już umarłych – nie ma pretensji do Peczerskiego.
M.W.: Nie ma Pan pretensji? Okradł was!
T.B.: Mówiłem o tym później z Peczerskim. Wyjaśniał mi, że czuł się przede wszystkim żołnierzem i jego najważniejszym zadaniem było wrócić do swojej jednostki, a poza tym w takiej dużej grupie bylibyśmy bez szans, zginęliby wszyscy. „Ale dlaczego oprócz broni wziąłeś pieniądze?” Na to nie odpowiedział, spuścił tylko głowę. Ale tak czy owak dał nam tę chwilę niewyobrażalnego szczęścia, że nie jesteśmy już za drutami obozu, dał nam szansę na życie. Dlatego po wojnie ci z nas, którzy ocaleli, zaczęli pisać listy w jego sprawie i może też dzięki temu w końcu wypuścili go z gułagu. Wciąż jednak pozostaje pytanie, dlaczego Sasza nie stworzył z części z nas oddziału partyzanckiego. Przecież niedaleko w lasach parczewskich działał żydowski oddział Chila Grynszpana i kilku uciekinierów z Sobiboru przyłączyło się do niego. Oczywiście, dziś ludzie Grynszpana są bohaterami, ale wtedy odgonili kobiety, dzieci, nawet mężczyzn bez broni. Jednak to trzeba zrozumieć, to była walka o życie.
M.W.: A jak Pan o nie walczył?
T.B.: Znów instynktem, nie logiką. Czułem, że muszę odejść od grupy, ale nie chciałem rozstawać się z najbliższymi kolegami. Podchodzę do Szmula Wajcena z Chodorowa i mówię, że się wybieram do Izbicy, bo znam tę drogę, to są moje strony. Szmul zgodził się iść ze mną, tylko żebyśmy zabrali Fredka Kostmana, jego ojciec miał przed wojną restaurację w Krakowie. Ale zaraz chcieli przyłączać się do nas inni, na przykład Mendel, w obozie szef piekarni. Za drutami ważna figura, a tu, w lesie, ciągle płakał, był zupełnie bezradny! W końcu zebrało się prawie dziesięć osób i elektryk Szwarc stwierdza, że znowu jest nas za dużo, musimy się podzielić. „Dobrze – mówię – ale każda grupa niech weźmie jednego słabszego: my ze Szmulem i Fredkiem weźmiemy Dreszera (to był 13-letni chłopak, młodszy ode mnie), a wy weźcie Mendla”. Zgodzili się, jednak i tak najpierw Szwarc i Ślepy Karolek próbowali w nocy uciec sami, a gdyśmy im nie pozwolili, to koniec końców złamali Mendlowi nogę, żeby nie mógł z nimi iść. O tym dowiedziałem się już dużo później, po wyzwoleniu, ale tak to było – wcale nie cacy-cacy jak na filmie.
M.W.: Rzeczywiście, to okrutne, jednak logiczne.
T.B.: Tyle że później, jak już zostaliśmy we trzech, robili wszystko inaczej, niżby należało. Rozsądek podpowiadał, żeby iść lasami, a myśli szli w nocy środkiem szosy, bo szybciej. Rozsądek mówił, żeby kierować się w stronę Bugu, ku frontowi, a myśmy szli właśnie na zachód, ku mojej Izbicy. I okazało się, że to my mieliśmy rację, bo Niemcy myśleli logicznie i ich pościg szedł właśnie lasami i na wschód. Raz przed Piaskami zza zakrętu szosy wyszła jakaś grupa ludzi. Musieli nas zobaczyć, było za późno, żeby się schować. Ale minęli nas jakby nigdy nic. Do dzisiaj nie wiem, kto to był. Może też uciekinierzy z Sobiboru? Nieco dalej jacyś ludzie zaczęli do nas krzyczeć po polsku: „Stój! Stój!”. Wtedy się przestraszyliśmy, padliśmy na ziemię i zaczęliśmy się czołgać w stronę kartofliska. Kiedy jednak podnieśliśmy głowy, ich już nie było – uciekli, bo pewnie wzięli nas za partyzantów.
M.W.: Czyli Żyd, żeby przeżyć, musiał mieć instynkt, silną wolę, szczęście, jakiegoś Saszę Peczerskiego, który rzuci hasło do buntu, ale koniec końców także Polaka, który go ukryje, prawda?
T.B.: Tak, ale to nie było łatwe. Nawet partyzanci z Armii Ludowej, stosunkowo najprzychylniejsi Żydom, nie chcieli przyjmować kobiet, dzieci, starców, ludzi niezaradnych albo bez broni. Szmul, Fredek i ja najpierw ukryliśmy się sami, bez pozwolenia, w stogu siana jednego rolnika, Zawady z Orłowa, i tam spędziliśmy noc. Zawada nas znalazł i na początku był nieufny, ale że znał mojego ojca, to jak mu się przypomniałem, zaraz przestał się denerwować. Z synem zaprosili nas do domu, dali jeść, herbaty, jednak powiedzieli, że nie możemy zostać, że u niego nie jest bezpiecznie. Ukrył nas potem inny gospodarz, Marcin Bojarski, ojciec mojej szkolnej koleżanki. Ale nie za darmo – płaciliśmy mu złotem, brylantami i pieniędzmi, które zabraliśmy z sortowni, z obozu. I ja jestem przekonany, że on na początku naprawdę chciał nas uratować. Pod koniec 1943 roku wszyscy myśleli: Rosjanie wyzwolą nas w ciągu kilku tygodni, nawet Niemcy z Izbicy pouciekali. Niestety front się nie zbliżał, a Bojarski zaczął się bać, zwłaszcza że ludzie widzieli: nie miał pieniędzy, a nagle je ma. Powiedzieliśmy mu: damy więcej, tylko niech nam kupi pistolet, żebyśmy mieli się czym bronić, a sami sobie pójdziemy. Ale on na to, że nie, bo złapią nas partyzanci, mogą męczyć, to go wydamy i potem tamci przyjdą wszystko mu odebrać.
R.K.: Ale skoro nie miał siły was ukrywać, no to mógł kazać wam odejść.
T.B.: On by chciał, ale był między młotem a kowadłem i z tego strachu postanowił nas wykończyć. Najpierw urządził nam nową, podobno bezpieczniejszą kryjówkę za stodołą, ale tak, żebyśmy się w niej podusili. Fredek nadludzkim wysiłkiem zdołał odsunąć ciężki kamień młyński, którym Bojarski chciał zablokować wyjście. Tylko tego domyśliliśmy się później, wtedy chcieliśmy mu wierzyć. Po kilku dniach Bojarski spóźniał się z przyniesieniem nam jedzenia, a akurat była moja kolej, żeby leżeć przy wejściu i je odebrać. Mówię chłopakom: „O, Bojarski na pewno już dziś nie przyjdzie, no to nie chcę tu spać z brzegu, bo zimno”. Fredek się ze mną zamienił – on z kolei nie lubił, kiedy mu w nocy było ciasno. A wtedy słychać kroki i ktoś otwiera deskę. Fredek wychyla się po garnek, a tu strzał! Nasz kolega konwulsyjnie wierzga nogami i koniec, cisza. Zrozumieliśmy, że jesteśmy osaczeni, tylko kto nas tu znalazł? Próbowaliśmy się jakoś schować, ale słyszymy, że ktoś rozgrzebuje słomę, którą była przykryta kryjówka. Nagle widzę nad sobą czyjąś twarz i obcy głos mnie pyta: „Gdzie ten drugi?”. Mówię, że nie żyje, a on chwilę na mnie popatrzył i bang, strzelił. Poczułem ukłucie pod brodą, gorąco, ale byłem przytomny. Wtedy sobie przypomniałem wujka Jankla. Opowiadał mi, jak byłem mały, że gdy człowiek umrze, to jeszcze przez trzy dni rosną mu włosy, paznokcie, wszystko widzi i słyszy, tylko nie może reagować. „Na pewno tak jest ze mną”, pomyślałem. Wyciągnęli mnie i rzucili w błoto. Już zacząłem rozumieć, że żyję, trzeba uciekać, ale wtem zobaczyłem nad sobą sylwetkę żony Bojarskiego. Ona spostrzegła mój ruch i zawołała męża. „Trzeba mu dodać jeszcze kulę”, powiedział – poznałem jego głos. Podszedł bandyta sprawdzić, co ze mną jest, ale wtedy wstrzymałem oddech i udałem trupa. Szmul miał jeszcze więcej szczęścia, bo chociaż do niego strzelali pięć razy, został tylko lekko ranny w palec. Kiedy leżał i udawał martwego, nawet go nie sprawdzali, bo nikomu nie wpadło do głowy, że może żyć. Uciekliśmy i obu udało nam się doczekać wyzwolenia. Mnie przygarnął Franciszek Petla ze wsi Mchy, jego wuj był lokajem prezydenta Mościckiego.
M.W.: Hanna Krall pisze, że tuż po wojnie chciał Pan zabić Marcina Bojarskiego za Fredka Kostmana, za to, że was zdradził…
T.B.: O, gdybyśmy zastali go w domu, tobyśmy go zastrzelili. Mam wrażenie, że on był gdzieś niedaleko, może ukrywał się zaraz obok w lesie? Gdyby rzeczywiście pojechał akurat do Zamościa, tak jak nam mówiła jego żona, nie byłaby taka zdenerwowana. Myśmy się wybrali do niego we dwóch, ze Staszkiem Szmajznerem. Zatrzymaliśmy sowiecką ciężarówkę i za wódkę dwaj oficerowie zgodzili się nas zawieźć. Gdybyśmy mocniej szukali, tobyśmy znaleźli tego człowieka. Ale Stanisław chciał za ojca zastrzelić jego córkę, to podbiłem mu lufę, bo nie mogłem na to pozwolić – ona była niczemu niewinna. I wróciliśmy. Potem usłyszałem, że Bojarski mieszka gdzieś na zachodzie Polski, ale już nie chciałem się mścić. Po co? On miał pół wioski za świadków swojej uczciwości, a ja byłem sam.
M.W.: A nie myślał Pan o zemście, zeznając na rozprawie kata Sobiboru, Karla Frenzla, a potem rozmawiając z nim?
T.B.: To był morderca. Ja widziałem go, jak bił mojego ojca. Widziałem, jak pędził z innymi do komory gazowej moją matkę. Zastrzelić go? Gdybym chciał, mógłbym to zrobić. Wtedy, w latach 80., nie było takiej kontroli na lotniskach, mogłem schować pistolet pod ubraniem. Zresztą miałem nawet ofertę od pewnych ludzi, wystarczyłoby im zapłacić… Ale czy mogłem dopuścić, żeby moja córka uważała mnie za mordercę? Dla mnie ważniejsze było, aby mieć od Frenzla pewne wiadomości, które tylko on znać, i potem móc je przekazać. Uważam, że w ten sposób robię więcej dla tych wszystkich, których zamordował, niż gdybym go zastrzelił. Ludzie dowiadują się całej prawdy o zbrodniarzach i ofiarach. Ta prawda to moja zemsta.