Zdefiniować pisarza…
Marcin Wroński: Marek Krajewski jest pisarzem żyjącym wyłącznie ze swego pióra, autorem bestsellerowych książek i polskim prekursorem kryminału retro, a w dodatku filologiem klasycznym, dżentelmenem i trochę sybarytą.
Marek Krajewski: (Śmiech) Prawda to jest! Prawda to jest święta! Chociaż muszę poprawić jeden drobiazg w twojej definicji. Otóż nie sądzę, abym był prekursorem kryminału retro. Jeśli spojrzymy na to naprawdę krytycznie i dokładnie, to wątki retro dostrzeglibyśmy już u Joe Aleksa [note]Joe Alex– pod tym pseudonimem Maciej Słomczyński, znany tłumacz (m.in. jedyny na świecie przełożył wszystkie dzieła Szekspira), począwszy od końca lat 50. XX w. pisał powieści kryminalne, przygodowe, scenariusze filmowe. Jego kryminały były tłumaczone na liczne języki, w tym na rosyjski. Niestety wiele rosyjskojęzycznych edycji J. Aleksa to wydania pirackie.[/note]. To nie jest tak, że nagle pojawił się ojciec założyciel nowego gatunku w polskiej literaturze popularnej, nie, broń Boże! Szedłem po tropach, które już inni wytyczyli.
M.W.: Ale sybaryty nie dementujesz. Sybarytami są także twoi bohaterowie. Eberhard Mock z Wrocławia, czyli z Breslau[note]Eberhard Mock – policjant kryminalny, główny bohater pięciu wrocławskich powieści M. Krajewskiego: Śmierć w Breslau (1999) [Пригоршня скорпионов, или Смерть в Бреслау, 2006], Koniec świata w Breslau (2003), Widma w mieście Breslau (2005) [Призраки Бреслау (2005)], Festung Breslau (2006), Dżuma w Breslau (2007), oraz jedna z postaci Głowy Minotaura (2009).[/note], uwielbia i jedzenie, i alkohole, i panienki. Komisarz Edward Popielski ze Lwowa[note]Edward Popielski – komisarz policji, główny bohater nowego cyklu M. Krajewskiego rozpoczętym przez Erynie (2010), jedna z postaci Głowy Minotaura (2009).[/note] ma nader podobne zainteresowania. A czy ty nie masz przez to kłopotu, gdy czytelnicy albo krytycy próbują stawiać znak równości między autorem a jego postaciami?
M.K.: To nie jest żaden kłopot, jeśli utożsamia się autora z jego bohaterami, biorąc pod uwagę takie cechy, jak zamiłowanie do jedzenia czy do dobrych trunków. Gorzej, jeśli za punkt wyjścia weźmie się na przykład turystykę seksualną, którą uprawia Edward Popielski w moich powieściach. Wtedy to już rzeczywiście lekki problem i muszę odpowiadać, że utożsamianie bohatera z autorem nie jest uprawnione, o czym wiedzą wszyscy, którzy chociaż liznęli teorii literatury.
M.W.: A jednak dziwnym trafem, chociaż teorii literatury liznął każdy, kto ma maturę, to i tak utożsamia. I wiem, co mówię, bo spotkałem się z aż nadmierną gościnnością mało znających mnie osób, przekonanych, że potrafię wypić hektolitry wódki, skoro mój bohater Zygmunt Maciejewski to potrafi.
M.K.: Ale jeśli ktoś na spotkaniu autorskim zobaczy takiego dżentelmena jak ty albo ja, to w głosie takiego czytelnika, takiego widza, odzywa się nagle zdumienie. Do mnie uczestnicy spotkań mówią na przykład: „Pan wygląda na człowieka pogodnego, uśmiechniętego, więc skąd u pana tyle okropieństw? To chyba nie pan pisał”. Czyżbyś miał podobne sytuacje?
M.W.: Nie, takie nie, ale ponieważ umiejscawiam akcje moich powieści w historii Lublina, zupełnie niezasłużenie jestem brany za eksperta. I czytelnicy są zaskoczeni, gdy czegoś nie wiem.
M.K.: Myślałem raczej o czymś innym: twój bohater jest człowiekiem, mówiąc delikatnie: zaniedbanym, co mi się niekoniecznie w nim podoba. A ty jako żywo jesteś panem ubranym elegancko, z wielką dbałością o szczegóły. Powinieneś mieć zatem takie reakcje: „Eee, to chyba nie pan jest tym Maciejewskim”.
M.W.: Chyba zbyt wysoko mnie oceniasz, bo tak naprawdę jestem bałaganiarzem – tak jak on. To, że podobnie jak ty pojawiam się na spotkaniach starannie ubrany, to nieco przedwojenna manifestacja szacunku do bliźnich, z rodzaju tych, że dama nie pokaże się bez rękawiczek, a dżentelmen bez kapelusza. Ale już w domu ta sama dama niekoniecznie ma pozamiatane, zaś dżentelmen porządek na biurku.
M.K.: Ale to co innego! Twój bohater jest przecież ciągle nieogolony, nie najlepiej pachnący po alkoholowej nocy itp., itd. Ale nie wnikajmy tak głęboko. Trzeba po prostu wykazywać na spotkaniach autorskich, że autor ma swoje życie, a postać swoje. Można to robić tak jak Andrzej Sapkowski[note]Andrzej Sapkowski – ur. w 1948, pisarz. Zdobył olbrzymią popularność cyklem fantasy o Wiedźminie, na podstawie którego powstał też komiks, film i gra komputerowa. Jego cykle Ведьмак, Сага о Рейневане oraz powieść Змея ukazały się po rosyjsku niemal równolegle z polskimi wydaniami.[/note], który mówi wprost: „Nie mam z postaciami nic wspólnego. Odczepcie się ode mnie”. Ale można też cierpliwie tłumaczyć, pokazywać różnice, ale też pewne podobieństwa, co często robię.
Polityczne poprawności i niepoprawności
M.W.: Kłopot zaczyna się jednak w momencie, gdy ktoś bardzo na serio podejmuje z tobą dyskusję, wychodząc z założenia, że poglądy wyrażone przez postaci powieściowe są prawdziwymi poglądami autora.
M.K.: Tak, to bardzo trudna sprawa i jak wiesz, ostatnio spotkała mnie druzgocąca krytyka ze strony pewnego lewicowego pisma, które dokonało bardzo prymitywnego utożsamienia bohatera, jego postępowania, ze mną.
M.W.: A widzisz, bardzo łatwo jest zaatakować kogoś, kto pisze książki o czasach, kiedy kaleka był kaleką, nie niepełnosprawnym, głuchy głuchym, ślepy ślepym, a homoseksualista nie żadnym gejem, tylko pederastą…
M.K.: Rzeczywiście, tak to się wtedy nazywało.
M.W.: I to słowo nie było przecież obraźliwe. A zatem jak o tym uczciwie pisać i być poprawnym politycznie?
M.K.: Nie da się. Dlatego takie zarzuty, że np. moja książka zieje „nienawiścią do kobiet” czy „klasową pogardą”, to są zarzuty kompromitujące krytykującego i zupełnie anachroniczne. Trudno przecież zarzucać Galileuszowi, że przy opisie wszechświata nie uwzględniał ruchów eliptycznych, które dopiero po nim odkrył Kepler. Tak samo w literaturze: czy ty, czy ja, wcale nie chcemy przecież nikogo urazić, tylko zachować wierność języka i czasów przez nas opisywanych.
M.W.: Dorzuciłbym do tego dwa zabawne, chociaż dla odmiany przyjemne wydarzenia. Na jednym ze spotkań lubelski polityk lewicy serdecznie mi gratulował lewicowej książki, Morderstwa pod cenzurą, ponieważ jeden z jej bohaterów, pozytywnych bohaterów, jest przedwojennym komunistą. Kiedy indziej ta sama książka, chociaż na innym spotkaniu, została pochwalona – tym razem prawicowo – za propagowanie czasów II RP, za propaństwowość.
M.K.: No to świadczy tylko dobrze o twojej książce, skoro każdy znajduje w niej swoją własną prawdę, a te prawdy składają się na większą prawdę o epoce.
M.W.: Ale czy nie uważasz, że kiedy nasza książka zaczyna być umiejscawiana politycznie, to nawet gdybyśmy chcieli wyrazić nasze rzeczywiste poglądy polityczne, już nie możemy tego zrobić, bo stracimy jakąś grupę czytelników?
M.K.: Otóż to! To bardzo istotne. Bo autorzy głównego nurtu, którzy od początku są utożsamiani z jakąś opcją polityczną, mogą sobie na to pozwolić, mogą krytykować, zabierać głos w różnych sprawach politycznych, vide Olga Tokarczuk[note]Olga Tokarczuk – ur. 1962, pisarka i eseistka, laureatka m.in. nagrody Fundacji Kościelskich oraz Paszportu „Polityki”; członkini partii ekologicznej Zieloni 2004 i zespołu lewicowego kwartalnika „Krytyka Polityczna”.[/note] i jej ostatnie reakcje na żałobę narodową w Polsce na łamach „New York Times” czy „Süddeutsche Zeitung”. Chociaż wyraziła ona bardzo zdecydowaną opinię, to nie straciła przez to swoich czytelników, ponieważ oni wiedzą doskonale od lat, jakie stanowisko reprezentuje Olga Tokarczuk, i wielu z nich także dlatego ją czyta, ponieważ utożsamia się z jej poglądami. Natomiast autorzy powieści popularnych, nie daj Boże tacy, którzy chcą żyć czy żyją z pisania jak ty czy ja, muszą być bardzo ostrożni, ponieważ nagle jakąś nieprzemyślaną deklaracją mogą stracić nawet połowę czytelników. To bardzo niebezpieczne. Niedawno na przykład przeczytałem we wrocławskiej gazecie, że jestem członkiem komitetu wspierającego jednego z kandydatów w wyborach prezydenckich. Oczywiście natychmiast zdementowałem tę wiadomość na mojej stronie internetowej, bo po pierwsze, była to nieprawda, a po drugie – nawet gdybym rzeczywiście popierał tego kandydata – to upublicznienie podobnej informacji naraża na szwank moje istotne interesy twórcze. A ja przecież chcę dostarczać rozrywki także tym czytelnikom, których wybory polityczne niekoniecznie pokrywają się z moimi.
M.W.: A ja, widzisz, jako lubelski patriota lokalny wyobrażałem sobie kiedyś, że gdy będę nieco bardziej niezależny finansowo, niż byłem kilka lat temu, spróbuję zostać miejskim radnym. Nie z powodu ambicji politycznych, ale z poczucia obowiązku wobec rodzinnego miasta. Jednak już wiem, że to niemożliwe, chyba że na pisarskiej emeryturze.
M.K.: Faktycznie, nawet jako kandydat niezależny, gdy doszłoby do głosowania, niewątpliwie bardzo szybko zostałbyś zaszeregowany do takiej czy innej opcji.
M.W.: Właśnie, tylko co to znaczy? Olga Tokarczuk czy Sylwia Chutnik[note]Sylwia Chutnik – ur. 1979, pisarka i feministka, autorka Kieszonkowego atlasu kobiet (2008), za który otrzymała Paszport „Polityki”.[/note], podobnie jak reżyser Andrzej Wajda, mogą być, a nawet oczekuje się od nich, że będą „przewodnikami narodu”. A my nie możemy? Czy to znaczy, że jesteśmy gorszymi pisarzami?
M.K.: To podchwytliwe pytanie, bo gdyby oceniać rzecz literacko, mówiąc: „gorszy-lepszy, niższy-wyższy”, od razu stawiamy się w niekomfortowej sytuacji. Nie, jesteśmy innymi pisarzami niż ci wyżej wspomniani. Ja zawsze podkreślam, że nie jestem artystą, jestem rzemieślnikiem literackim, któremu jedne rzeczy wychodzą dość sprawnie, inne nie, ale jednak człowiekiem, który dzięki swojemu rzemiosłu ugruntował sobie pozycję na rynku. Nie jestem artystą, uprawiam literaturę klasy B – tak mówię. Literaturę inną, popularną. I jako taki autor nie zamierzam być przewodnikiem narodu, jego sumieniem, autorytetem. Moim celem jest tylko i wyłącznie dostarczenie godziwej rozrywki, to wszystko.
M.W.: Podobnie mówię o sobie, że uprawiam rzemiosło artystyczne. Powiedzmy, robię trochę ładniejsze stoły niż zwykły stół. Ale stół. Różni nas chyba tylko jedno. Wiem, że jesteś podobnie zafascynowany Wrocławiem jak ja Lublinem, ale rozpoczynając mój cykl o komisarzu Maciejewskim, pisząc pierwszą od niepamiętnych czasów książkę o Lublinie, chciałem oczywiście zrobić to dla siebie, jednak przy okazji również dla miasta.
M.K.: Tu się rzeczywiście różnimy, bo ty tego chcesz, a ja to robię po prostu mimowolnie. To nie znaczy, że się z tego powodu nie cieszę. Dobro wyświadczane mimowolnie nie przestaje być dobrem. Ale przyznaję, że jestem skoncentrowany bardziej na moich potrzebach pisarskich i zwyczajnie czytelniczych. Na samym początku, ponieważ nigdy nie było polskiej powieści o Wrocławiu, a już na pewno nie o przedwojennym Breslau, odczuwałem ogromną potrzebę przeczytania takiej książki. Nie napisania, ale właśnie przeczytania! Dlatego pomyślałem sobie: „Skoro kiedyś w szkole pisałem dobre wypracowania i dostawałem z nich piątki, to może uzupełnić tę lukę w polskiej produkcji literackiej?”. I tak zrobiłem, i napisałem pierwszą książkę z cyklu moich kryminałów wrocławskich.
Nowoczesny pan starej daty
Marcin Wroński: Marek Krajewski, pisarz zawodowy, pisarz nowoczesny, obecny w internecie, na Facebooku, na YouTube, jest zarazem człowiekiem starej daty. Jednym z nielicznych ludzi, którzy np. mówią „osobliwy” w sensie „dziwny”. To osobliwe! To, jak mówisz, jak się zachowujesz, sprawia, że przypominasz raczej Polaka starej emigracji niż Polaka krajowego.
Marek Krajewski: Wiesz, to cecha, która chyba nas zbliża. Też jesteś człowiekiem, który wysławia się starannie, rzekłbym nawet: kunsztownie. Rozmawiamy na tych samych rejestrach i rzadko nam się zdarza używać wulgaryzmów, które są typowe dla środowiska pisarskiego czy dziennikarskiego, czy w ogóle ludzi pióra. U nas wulgaryzmy pojawiają się na kartach powieści, ale w rozmowie między nami… trzy razy ich użyłem, ty nigdy, o ile pamiętam! Jednak to i tak niewiele, zważywszy na panujące obyczaje. Tak, uważam się za człowieka starej daty. Jestem filologiem klasycznym, latynistą, czyli siłą rzeczy tak uformowany zostałem przez moje studia, że najchętniej sięgam w przeszłość, i to nawet w przeszłość jak najdalszą, czyli do czasów rzymskich, starożytnych. To jest dla mnie bardzo istotne: lubię klasyczną elegancję, w zimie chodzę w kapeluszu, krawat to też częsty dodatek do mojej garderoby. Tak jak mówiłeś, również jestem bliski przekonaniu, że dżentelmenowi nie wypada wyjść na miasto bez kapelusza czy bez fularu, który ty nosisz i który bardzo mi się podoba. Dlatego też chętnie bym nosił fular, ale miałbym poczucie, że wkraczam na cudze podwórko, czyli twoje podwórko.
M.W.: Marku, ależ nie mam prawa cię powstrzymywać, zwłaszcza że mnie zdarza się niekiedy nosić krawat jak ty. Jeśli masz ochotę założyć fular, zapewniam: nie jest to opatentowane.
M.K.: W odróżnieniu od nazwiska mojego bohatera, Eberharda Mocka?
M.W.: Właśnie, właśnie… Czy nie jesteś pierwszym polskim pisarzem, który opatentował swoją postać?
M.K.: Chyba nie, ponieważ rzecznik patentowy, który sprawę badał, szukał precedensu. To było trudne, niezmiernie rzadkie: opatentować nazwisko postaci fikcyjnej. On nie bez trudu doszedł do przepisów, które to regulują, wyszukując je po nazwiskach innych postaci, które można byłoby o to podejrzewać. I tak okazało się, że opatentowany jest Hans Kloss[note]Hans Kloss – jedna z polskich ikon popkultury; fikcyjny polski oficer wywiadu zwerbowany przez GRU z powodu podobieństwa do schwytanego niemieckiego oficera. Bohater nakręconego w 2. poł. lat 60. XX w. kultowego serialu Stawka większa niż życie, następnie serii książek i komiksów.[/note]. Czyli pierwszy nie byłem.
M.W.: Niezależnie od precedensu, to kolejny przejaw twojego bardzo zawodowego myślenia o pisarstwie, zarazem dziwienia czytelników. Nakłady książek w Polsce nie są duże, więc i o pisarzach najczęściej się myśli nie jako o ludziach prowadzących bardzo swoisty, jednak biznes. Raczej jako o wariatach, którzy tworzą powieści po godzinach pracy etatowej, po nocach, kosztem wolnego czasu czy rodziny.
M.K.: Ależ tak właśnie jest najczęściej, niestety. Większość pisarzy w Polsce to pisarze po godzinach. Po godzinach innej pracy, którą wykonują z mniejszą lub większą wściekłością, ponieważ ta praca zaczyna im przeszkadzać w marzeniach o literackiej karierze. Sam tego doświadczyłem. Decyzja o rezygnacji ze stabilnego zajęcia jest niebywale trudna. Człowiek, który jest jak ja obarczony obowiązkami rodzinnymi, utrzymaniem dzieci, płatnościami, rachunkami – słowem, codziennym życiem, jakie każdy zna – uczy się pewnej powściągliwości. Trzeba być naprawdę desperado, żeby po pierwszym czy drugim sukcesie swojej książki stawiać na szalę bezpieczeństwo rodziny i poświęcić się całkowicie swojej twórczości. Rynek czytelniczy jest kapryśny, może odrzucić takiego autora i co wtedy? Wtedy trzeba pójść do Kanossy, posypać głowę popiołem… Ja tego nie chciałem robić i podjąłem decyzję dopiero po pięciu książkach napisanych samodzielnie i dwóch napisanych z moim przyjacielem Mariuszem Czubajem[note]Mariusz Czubaj – ur. 1969, antropolog kultury, autor studiów o kulturze popularnej. Wspólnie z M. Krajewskim napisał powieści kryminalne Aleja samobójców (2008) i Róże cmentarne (2009) oraz samodzielnie 21:37 (2008).[/note].
M.W.: A to kolejna ciekawa odsłona twojej pisarskiej biografii. Jesteś człowiekiem oryginalnym, silną indywidualnością, a zarazem człowiekiem nadzwyczaj kooperatywnym. Pisanie w duecie wymaga chyba zupełnie innej organizacji czasu i warsztatu. To również znak, że nie walczysz z kolegami o „moje lepsze”, co nie jest przecież normą w środowisku ludzi pióra. Nie walczysz, tylko współpracujesz.
M.K.: To może nie jest częste, ale jeśli kogoś lubimy, przyjaźnimy się, to łatwo też z takim człowiekiem ułożyć sobie stosunki zawodowe. Książki z Mariuszem Czubajem pisaliśmy bez żadnych tarć. I on, i ja potrafimy się podporządkować, zrezygnować z własnych charakterystycznych cech stylu, dopasować się do partnera. Być może rzeczywiście wymaga to zgodnego charakteru, ale takim charakterem odznacza się i Mariusz Czubaj, i ty, i ja, toteż myślę, że bez problemu i nam by się razem pisało. To tylko kwestia pewnej dyscypliny i zasad. Kiedy pisaliśmy z Mariuszem Czubajem nasze powieści, mieliśmy ustalone, że każdego tygodnia na zmianę każdy z nas pisze ok. 30 tys. znaków. Oczywiście nikt nikomu głowy nie urwał, jeżeli tych znaków było 20 tys., ani nie narzekał, jeśli było ich 40 tys. Gdyby więc sobie wyobrazić teoretycznie duet autorski Wroński-Krajewski, pewnie byłoby podobnie, bo również łączy nas i obustronna sympatia, i zdyscyplinowanie. Świadczą o tym twoje osiągnięcia i tempo pracy – przecież napisałeś w ciągu niedługiego czasu dwie obszerne powieści: Officium Secretum i trzeci kryminał z cyklu Komisarz Maciejewski.
M.W.: O, duet Krajewski-Wroński to bardzo pociągająca wizja! Tylko trzeba sobie po męsku powiedzieć, że gdzie Wrońskiemu do Krajewskiego?!
M.K.: Może i w tej chwili pozycja Marcina Wrońskiego jest niższa niż Marka Krajewskiego, ale to tylko dlatego, że jest on autorem dopiero czterech kryminałów, w tym dwóch jeszcze niewydanych, a Krajewski napisał ich dziewięć. Twierdzę jednak, że jest to różnica wyłącznie ilościowa, a nie jakościowa.
Breslauer Краевский
M.W.: Krajewski ma jednak czytelników w kilkunastu krajach: Niemcy, Wielka Brytania, Ukraina, Rosja, Włochy… Prawie cała Europa! Już nie będę wymieniał szeregu nagród, którymi zostałeś uhonorowany. Dość że Krajewski to pisarz z wielkim międzynarodowym sukcesem.
M.K.: To, że moje powieści są tłumaczone na tak wiele języków, to jest wspaniałe, ale trudno tu mówić o wielkim międzynarodowym sukcesie, ponieważ sprzedaż tych książek, z wyjątkiem Niemiec i Włoch, nie olśniewa ani nie powala na kolana. To nie są ogromne nakłady. Bardzo mnie cieszy, że zaistniałem za granicą, że mogę czytać dobre recenzje moich książek, to wielka radość. Natomiast o wielkim sukcesie komercyjnym tu mówić nie można.
M.W.: A Rosja? Polscy pisarze cieszą się z przekładów na ukraiński, litewski czy słowacki, ale prawdziwe emocje wyzwalają te naprawdę duże rynki: anglo- czy właśnie rosyjskojskojęzyczny.
M.K.: W Rosji moje powieści zostały w ogóle niezauważone. Byłem raz w Moskwie na targach książki, miałem spotkanie autorskie, na które przyszło parę osób. Gazety chyba nic nie pisały. Mam kilka zastrzeżeń do rosyjskich przekładów. Niespecjalnie mi się podobają ich okładki. Prawdę mówiąc, na rynku rosyjskim zostałem przyjęty z dużą rezerwą, ale godzę się z tą sytuacją, nie rozdzieram szat z tego powodu. To nie jest w żadnym razie wyraz mojej arogancji, ale przeciwnie – pokory. Pokory przed czytelnikiem i krytykiem literackim, który może mnie dostrzec, ale nie musi.
M.W.: Nie sądzisz, że przynajmniej jedną z przyczyn może być bardzo zachodnie, germańskie zorientowanie – nie twoje, ale twoich książek. Akcja wszystkich powieści z Breslau w tytule dzieje się na terenie obecnej Polski, ale historycznie w Niemczech. Z kolei akcję książek z komisarzem Popielskim umiejscawiasz w przedwojennej Polsce, na dzisiejszej Ukrainie, jednak patrząc na mapę nieco przedwczorajszą – w ZSRR. Może więc, o ile Krajewski jest po prostu pisarzem kryminałów, to Краевский jawi się jako rewizjonista?
M.K.: Przykładanie takich kryteriów politycznych jest sporym nadużyciem. Jeżeli ktoś tak mnie postrzega, to przecenia wymowę polityczną moich powieści, przecież kryminalnych i typowo rozrywkowych. Po drugie, rzeczywiście Lwów, i w czasach polskich, i później, delikatnie mówiąc, był nastawiony niechętnie do Rosji, do kultury rosyjskiej, ale to wciąż jest jeszcze za mało na taki zarzut. Jeśli mielibyśmy analizować literaturę z punktu widzenia miejsca akcji, to doszlibyśmy do naprawdę osobliwych wniosków. Jeśli np. Donna Leon pisze o Wenecji, to oczywiście kocha Wenecję, ale czy musi być jednocześnie nastawiona źle do Genueńczyków, którzy Wenecjan niespecjalnie kochają?
M.W.: Na pewno to argument na rzecz niewyciągania teorii spiskowych z fikcji literackiej. Mój komisarz Maciejewski, lublinianin, siłą rzeczy jest trochę antywarszawski. A ja jako pisarz jestem od ponad roku związany z warszawskim wydawnictwem. Więc choćbym nawet chciał być źle nastawiony do stolicy, to nie mogę.
M.K.: Oczywiście, ale czasem bywa jeszcze gorzej, mój drogi, bo pojawia się coś takiego, jak argumentum ex silentio, argument z milczenia. Otóż jeżeli autor o czymś nie mówi, to w domyśle – pewnie tego nie lubi. A zatem koniecznie należałoby umieścić w powieści kryminalnej, nawet w stylu retro, postać Afroamerykanina czy geja, no bo jeżeli takich postaci nie ma, to znaczy, że pewnie autor takich ludzi nie znosi. Typowy przewrotny argument retoryczny, który ma niewiele wspólnego z logiką, oczywiście, ale bywa używany. Natomiast ten mój rys zachodni w wyborze miejsca akcji nie wynika z tego, że nie lubię np. Chińczyków. To zbyt daleko posunięta nadinterpretacja i nadużycie. Nadużycie wynikające właśnie, jak to ująłeś, z jakichś spiskowych teorii.
Podróże sentymentalne
M.W.: Przywołałeś Daleki Wschód, ale wróćmy na bliższy – do Lwowa. Przecież wybór takiego miejsca akcji w twoim nowym cyklu – który już w Polsce święci sukcesy, już zaczyna być przekładany na Ukraiński – jest nieprzypadkowy.
M.K.: To prawda, Lwów to moje korzenie po kądzieli. To strony mojej mamy. Tam mieszkała moja liczna rodzina i do dziś mieszka tam kilku moich krewnych w małych wsiach rozrzuconych wokół Lwowa. Tam bije połówka mojego serca, ujmując rzecz poetycko. To ziemia i miasto bardzo mi bliskie i wybór tego miejsca jest nieprzypadkowy. Ty jako autor kryminałów lubelskich nie musisz szeroko o tym mówić, bo wystarczy powiedzieć, że mieszkasz w Lublinie. Ja często jestem pytany o Lwów, ale odpowiadam zawsze z przyjemnością, że mój rodzinny krwioobieg sięga dawnych polskich Kresów Wschodnich, południowo-wschodnich.
M.W.: A co pisarz spełniony jeszcze chce od życia?
M.K.: Planami zwykle nie sięgam w przyszłość poza książkę, nad którą pracuję – będzie to kryminał lwowski z komisarzem Popielskim. Natomiast kto wie, czy kiedyś, jeśli będzie mnie stać pisać jedną książkę na pięć lat, a nie jedną rocznie…
M.W.: Ja pisze dwie. Nawet dwie i pół. Jedna rocznie wydaje mi się luksusem.
M.K.: Masz rację, to jest spokojne tempo, ale nie pozwala jeszcze na realizowanie literackich marzeń i fanaberii. Jeśli jednak osiągnę status, w którym myśli się planami pięcioletnimi, to zamierzam napisać trzy powieści. Jedna z nich to będzie powieść przygodowa o odkrywaniu Afryki, powieść ponura, mroczna, straszna, wstrząsająca, coś w rodzaju horroru o magii Czarnego Lądu. Druga to powieść historyczna o zdobyciu przez Polaków Kremla w r. 1612…
M.W.: (Śmiech)A więc reakcjonista!
M.K.: Pewnie nie ucieszę rosyjskich czytelników, ale jak szczerość to szczerość. Trzecia to powieść obyczajowa, uniwersytecka. Byłem dość długo i mocno zakorzeniony w środowisku uniwersyteckim: piętnaście lat pracy, początek kariery naukowej, doktorat – to wszystko owocuje bardzo ciekawymi doświadczeniami. Pragnę tylko jednego: aby każda kolejna moja książka nie okazywała się gorsza od poprzedniej i miała nie mniej czytelników.
M.W.: No to życzymy sobie bardzo podobnie, chociaż twoje plany bardzo mnie zaskoczyły. Zwłaszcza ten Kreml! Nie żebym chciał się wykazać poprawnością polityczną, ale coraz więcej myślę o powieści lubelskiej, tym razem osadzonej w rosyjskim, carskim Lublinie. Cóż, skoro wszyscy moi przodkowie byli poddanymi cara, pewnie coś mi w genach zostało.