Rozmowa z Marcinem Wrońskim, autorem książki „Officium Secretum”
— Nowe wydawnictwo, nowy redaktor i nowa książka, która bardzo różni się od cyklu retro o Komisarzu Maciejewskim. Sporo zmian u Pana ostatnio…
Rzeczywiście, ale czy ta książka jest taka zupełnie inna? Przyznam, że kiedy tworzyłem postać ojca Glińskiego, uświadomiłem sobie, że jest on bardzo podobny do jednego z moich poprzednich bohaterów, z powieści fantasy „Wąż Marlo”. Jednak po raz pierwszy podjąłem się napisania książki bardzo współczesnej, bo dotykającej świata, w którym dzisiaj żyjemy, i wydarzeń, o których można usłyszeć w radiu czy przeczytać w gazetach. To była dla mnie duża nowość. Na początku było trudno, lecz chciałem coś zmienić, napisać coś nowego, sprawdzić się. Ale przede wszystkim, co staje się trochę obsesją, nie dać się zaszufladkować.
— Czym jest „Officium Secretum” i kim jest ojciec doktor Marek Gliński?
Sensacyjnie na to patrząc, „Officium Secretum” jest to powieść obnażająca tajemnice Kościoła i nowej inkwizycji, której funkcjonariuszem jest właśnie o. dr Marek Gliński, zresztą były esbek. Ale z mojego, bardzo osobistego punktu widzenia jest to książka katolicka pokazująca człowieka, który stara się, jak umie najlepiej, służyć zarazem ziemskiej instytucji Kościoła, jak również Bogu. Ojciec Gliński nie jest cwaniaczkiem, który robi to dla pieniędzy. On cały czas jest bardzo wiarygodny, jego wołania do Boga są autentyczne i tak samo, jak dobry średniowieczny inkwizytor – wszystko co robi, robi ku chwale Bożej.
— Ta książka powstała według Pana zasady: Jeśli nie ma książki, którą chciałbym przeczytać, to ją stworzę?
To nie tak, że nie ma książek o agentach, ubekach, lustracji i duchownych z ciemną kartą w życiorysie. Chociażby Irek Grin, też pisarz kryminałów, stworzył postać byłego dominikanina, a obecnie prywatnego detektywa, który prowadzi firmę nazywającą się Inkwizycja. Tylko teksty, oparte o tę tematykę, które do tej pory czytałem, były albo tendencyjne, przeciwko komuś, albo, tak jak w przypadku Irka Grina, była to książka nie na serio, która kpi z tego schematu i bawi się nim, nie powieść realistyczna. A mnie właśnie o nią chodziło, aby w miarę mojego rozumu, moich poglądów i wiedzy skomentować, ale też ocenić rzeczywistość.
— I robi to Pan w cięty sposób, często opisując rzeczy wprost. Mam na myśli na przykład sprawę betanek czy brudne rozgrywki polityczne, a także pracę dziennikarzy współczesnych gazet lubelskich, wymienianych bez skrępowania po tytułach. Używa Pan mocnych stwierdzeń i często dokonuje odważnych ocen. Nie boi się Pan reakcji krytyków i czytelników?
Myślę, że każdy pisarz ma ochotę od czasu do czasu zostać skandalistą (śmiech), albo przynajmniej Bolesławem Prusem, który skomentuje swoją epokę. Ja oczywiście nie śmiem się porównywać z tak wielkim powieściopisarzem, ale jemu też zarzucano, że zrobił coś w sposób cięty, to fakt. Nie wiem, czy napisałem rzeczy aż tak skandalizujące, jakich nie napisał nikt inny. Moja książka w dużej mierze opiera się na materiałach dziennikarskich, głównie z 2007 roku, które czerpałem z prasy, Internetu, a które są znane i ogólnie odstępne.
Przyznam, że nie interesuje mnie zdanie ludzi, którzy nie potrafią myśleć, tylko reagować na zasadzie instynktów i odruchów, bo to cecha stułbi, nie człowieka. Nie mam wątpliwości, że może mnie spotkać krytyka głupia i ideowa, ale nie boję się krytyki na serio.
W mojej ocenie, w tej książce nie ma niczego skandalicznego. Mam nadzieję, że ludzie nie myślący o Kościele jako o oblężonej twierdzy, przeczytają tę książkę z przyjemnością.
Piszę o duchownych jako o ludziach, którym o coś chodzi i którzy robią rzeczy godne Mefista, a mające mało wspólnego na przykład z wizją świętego Franciszka z Asyżu, spacerującego po ziemi i opiekującego się ptaszkami. Ale oni są przeciwstawieni bohaterom, dla których liczy się tylko interes polityczny. Mam wrażenie jednak, że o polityce napisałem za mało, bo przecież o tych aferach dowiadujemy się ciągle. Jako człowiek ukształtowany przez Witkacego skupiłem się na opisywaniu afer pewnej populistycznej partii, w powieści nazwanej Broną, bo populizm jest tym, co brzydzi mnie najbardziej. Ale zdaję sobie sprawę, iż może się pojawić zarzut, że kopię leżącego i dlaczego nie zajmę się partiami w pełni sił politycznych. Ale to mój pogląd, chyba bardziej estetyczny niż polityczny, sprawił, że w Bronie widzę szatana (śmiech). Jednakże to, co się tam działo, było symboliczne dla polskiej sceny politycznej i dlatego pisząc o tej partii, piszę o całej polityce – antypolitycznie. Zaś drugim, przeciwstawnym i bardzo ważnym elementem „Officium Secretum” jest katolicyzm, formacja religijna, stan duchowny i cała wewnętrzna specyfika Kościoła. Bez upiększeń, bez autocenzury, jednak nie bez życzliwości. Cała postać ojca Glińskiego to przecież wzór osobowy, a może nawet reklama: fajnie być dominikaninem!
— Bardzo ciekawy jest wątek dziennikarski. Czy Stawek i Bozia mają swoje autentyczne pierwowzory?
Ten wątek jest bliski czytelnikowi chociażby dlatego, że stan wiedzy tych dziennikarzy stających się rozgryźć zagadkę jest podobny do jego stanu wiedzy, no chyba że zajrzał już na ostatnią stronę. Nie mają oni tajnych informatorów, wszystko, co wiedzą, to informacje z innych mediów lub własne obserwacje. Czytelnik, przed którym odsłaniają się kolejne tajemnice, bardzo przypomina Stawka jeżdżącego motorem po mieście i szukającego prawdy. Dla mnie jest to świat sentymentalny, który warto opisywać, bo on już odchodzi. Kończy się takie dziennikarstwo detektywistyczne z książek i amerykańskich filmów, a zaczyna się dziennikarstwo biznesowe, sponsoringowe, lobbingowe…
W „Officium Secretum” starałem się pokazać zdrową konkurencję „Dziennika Wschodniego” z „Kurierem Lubelskim”. To trochę mój apel – piszmy o takich szlachetnych dziennikarzach, póki jeszcze są!
A wracając do pierwowzorów tych bohaterów, to faktycznie w „Kurierze Lubelskim” pracował dziennikarz, który był inspiracją przy tworzeniu postaci Stawka, a w „Dzienniku Wschodnim” wciąż pracuje dziennikarka, która stanowiła wzór dla Bozi.
— Przekręcona nazwiska autentycznych postaci są łatwe do rozszyfrowania. Czy to mrugnięcie okiem do czytelnika? Bo to, że Pan lubi mrugać okiem dało się to zauważyć, kiedy jeden z bohaterów czytał gazetę z artykułem o niedawno wydanym kryminale retro o komisarzu Maciejewskim.
Rzeczywiście, ale zdradzę, że wcale tego nie planowałem. Przypadek chciał, że artykuł o książce naprawdę ukazał się tego samego dnia, który opisuję w „Officium Secretum”. Są też inne aluzje do konkretnych osób i wydarzeń, które miały miejsce w tych dniach. Na przykład zacytowałem dokładnie to, co mówił rzecznik prasowy Komendy Głównej Policji po eksmisji betanek z klasztoru w Kazimierzu. Powiedział wtedy o księdzu: „mężczyzna w ubraniu liturgicznym”, co brzmi dość komicznie. Jednak, mimo dyskusji z redaktorką, nie pozwoliłem napisać tego inaczej. Przytoczyłem to zdanie zgodnie z rzeczywistością.
— A dlaczego w książce są fragmenty z „Z żywotów świętych” Bolesława Prusa i z dziennika ojca Gałuszkiewicza?
Prus napisał nowelkę o ojcu Adrianie Gałuszkiewiczu – franciszkaninie z Kazimierza, który jako jedyny przez wiele lat po kasacie zakonu trwał tu niczym strażnik sanktuarium albo wyrzut sumienia. Władze carskie zezwoliły mu pozostać „na dożycie”, bo spodziewały się, że sędziwy zakonnik umrze w ciągu najbliższych lat i pozbędą się kłopotu. Tymczasem pozostał w Kazimierzu przez lat dwadzieścia, sypiając na zimnym chórze kościelnym i przyjmując pielgrzymów. Jest to postać pomnikowa, symbol religijny i patriotyczny, nic więc dziwnego, że zafascynowała Bolesława Prusa. Mnie jednak mniej interesowała wizja ojca Adriana jako nieugiętego kapłana, a bardziej jako zwykłego człowieka, który dąży do świętości, ale na tej drodze cierpi zimno, głód, samotność i zmaga się ze swoją starością. Dlatego jego dziennik – stanowiący zresztą klucz do rozwiązania powieściowej zagadki – wypełniają bardzo życiowe, gospodarskie zapiski o ofiarach wiernych i cieknącym dachu. Dziennik ten jest fikcyjny, chociaż podobno wiarygodny, bo pewien historyk, który przeglądał próbny egzemplarz książki, przez chwilę miał myśl, że może to nieznane źródło, na które jakimś cudem natrafiłem.
— Mówił Pan, że informacje czerpał z radia, telewizji, prasy i Internetu, ale przecież w książce jest wiele informacji, o których tzw. zwykły śmiertelnik nie ma możliwości się dowiedzieć. Ma Pan swoich informatorów, doradców, czy to jest po prostu fikcja literacka?
Fikcji jest tu oczywiście sporo, ale „Officium Secretum” to książka już w założeniu pisana w sposób paradziennikarski. Wykorzystałem w niej własne obserwacje z czasów studiów na KUL-u, zasłyszane od obecnych pracowników uczelni, podejrzane u duchownych czy dziennikarzy, z którymi się kontaktowałem. Ludzie w rozmowach często mówią znacznie więcej, niż im się wydaje, wystarczy uważnie słuchać i patrzeć. I uważniej, niż to się zwykle czyni, analizować ogólnodostępne informacje. Jeśli chodzi o środowisko policyjne, to orientuję się w nim dzięki dwóm poprzednim książkom o komisarzu Maciejewskim, przed którymi sporo się przygotowywałem i odbyłem wiele rozmów z policjantami. Dzięki temu udało mi się dojść do takiego stadium, że gdy pokazałem wstępny wydruk jednego z moich kryminałów, „Kina Venus”, oficerowi policji, to w pewnym momencie spojrzał na mnie podejrzliwie i zapytał: „A to skąd pan wie?”. „To? To sam wymyśliłem” – odpowiedziałem. Zdziwił się, a po chwili dodał, że podobne wydarzenie rzeczywiście miało miejsce. Więc te moje sensacje to nie jest wcale wynik działalności pracujących dla mnie tajnych służb, ale rozpoznania środowisk, co samo w sobie podpowiada wiele konkluzji i rozwiązań.
— Gliński jest prawie jak Superman – ma wspaniały samochód, telefon, dzięki któremu uzyskuje poradę w najtrudniejszej sytuacji, a poza tym wszystko, co planuje wykonać – udaje mu się. Czy jest przeciwieństwem komisarza Zygi Maciejewskiego, niechluja żyjącego w biednych, ciężkich czasach?
Obu ich łączy konsekwencja. Im naprawdę zależy na tym, co robią. Można powiedzieć, że żyją dla idei. Odnoszą sukcesy, bo się starają, to jest ich całe życie. Ale oczywiście chciałem stworzyć innego bohatera, bo spodziewam się, że „Officium Secretum” trafi do innych odbiorców niż czytelnicy „Komisarza Maciejewskiego”. Może będą osoby, które powiedzą: „Ta ksiązka jest lepsza”.
— Skąd więc podobieństwo Glińskiego do Węża Marla, o czym Pan wspominał na początku rozmowy? Wąż Marlo to tajna broń władców, myśliwy tropiący zdobycz, a Gliński to Pies Pański?
Wąż Marlo nie jest Jamesem Bondem, czyli człowiekiem o pewnej sprawności technicznej, który dostaje angaż do tajnych służb. On jest rodzajem zakonnika – cała jego służba ma charakter posługi religijnej, to jest właśnie owo podobieństwo. Formacja Marla polega na wpojeniu młodym chłopcom, że są oni najdoskonalszą częścią ludzkości, bo to, czego się uczą i co sobą reprezentują, jest odbiciem żywiołów, czyli bogów. Kiedy Wąż Marlo morduje kobiety i dzieci, czyni to z woli bogów – tak rozumie swoją misję. Podobnie został uformowany Gliński, któremu w latach ’80. jego spowiednik, ojciec Jakub, wpajał, że bycie podwójnym agentem, czyli wejście w struktury SB i donoszenie mu o wszystkim w ramach przygotowania do zostania zakonnikiem, to czynienie dobra, rozsadzanie systemu od środka. Gliński jest człowiekiem świadomym, że to, co robi, nosi znamiona czegoś szatańskiego. Przecież nie chciał zostać funkcjonariuszem Officium, chciał być dominikaninem w lubelskim klasztorze, wykładać na KUL-u, spacerować z ojcem Krąpcem i dyskutować o świętym Tomaszu. I taki rodzaj służby był jego marzeniem. Jednak stało się inaczej, bo zakonnik składa śluby posłuszeństwa.
— Obecny Marek Gliński – esteta ze świetnym zegarkiem i w stylowej marynarce zdaje się przypominać Zielnego, jednego z bohaterów serii o Komisarzu Maciejewskim, a może trochę Pana samego czy Marka Krajewskiego, innego autora retro kryminałów.
Mam nadzieję, że dwa ostatnie typy są celniejsze (śmiech), bo Zielnemu wydaje się, że jest elegancki, ale to tylko jego wrażenie. Rzeczywiście Gliński przypomina trochę Marka Krajewskiego. Kiedy tworzyłem tę postać, próbowałem znaleźć wzorzec, od którego można potem odejść mniej lub bardziej. I Marek Krajewski – jako człowiek, nie pisarz – był dla mnie pewną inspiracją. Ale nigdy bym się nie spodziewał, że to aż tak widać! Imię Marek? Tak, to jest klucz. Maniery i dbałość o wygląd? Również. Zapewniam jednak, że tu podobieństwa się kończą, mimo że właśnie Marek Krajewski, jako filolog klasyczny, poprawił mi nieco błędów łacińskich w „Officium Secretum”. Znaczące jest z kolei nazwisko: Gliński, bo ojciec doktor to watykański śledczy, a Augustyn Felicjan Gliński na początku XIX w. był dyrektorem Biur Policji Krajowej i to od niego wzięło się slangowe określenie policjanta: „glina”.
— Kolejną inspiracją było miasto? Znów książka o Lublinie, chyba nie może się Pan od niego uwolnić…
Po prostu lubię to miasto, dlatego przede wszystkim ono tak mnie insporuje. W „Officium Secretum” jednak desperacko rzuciłem się w świat, bo jest nie tylko Lublin, ale i Kazimierz Dolny, a nawet kawałek Warszawy. To był dla mnie milowy krok (śmiech). Przygotowuję Glińskiego do ruszania się po świecie.
— Wątek ojca Glińskiego pozostaje niezamknięty, to furtka do kolejnych części książki?
Tak, oczywiście! Wątki w „Officium Secretum” są świadomie otwarte. Myślę, że czytelnik może mieć potrzebę dowiedzenia się czegoś więcej o działalności Officium i o losach samych postaci. Pracuję właśnie nad planem kolejnej książki z cyklu, pod roboczym tytułem „Tak, jakby Boga nie było”.
— W zapowiedzi wydawniczej można przeczytać, że powieść jest utrzymana w klimacie „Imienia Róży” Umberto Eco. Dlaczego właśnie ta książka stała się inspiracją?
Istotą poszukiwań w „Imieniu Róży” jest biblioteka i zaginione dzieło Arystotelesa. Ojciec doktor Marek Gliński też szuka zaginionego dzieła, lecz nie Arystotelesa. I to jest bardzo gorzki żarcik na temat dzisiejszej Polski i w ogóle współczesności, bo Wilhelm z Baskerville prowadził śledztwo wewnątrz klasztoru, by przeczytać to zaginione dzieło, a ojciec Gliński, by w finale odnaleźć coś, czego my w Polsce tak bardzo szukamy i jesteśmy tym tak zaaferowani, jakby to był co najmniej Arystoteles. A to jest po prostu jedno wielkie świństwo.
— Co interesującego czytelnicy z Rosji, którzy może nigdy nie byli Lublinie lub Kazimierzu Dolnym, mogą znaleźć w tej książce?
Myślę, że dla nich może być ona ciekawa jako powieść o polskim Kościele i polskim katolicyzmie, który jest charakterystyczny i często dziwny dla przybyszy z zewnątrz, więc odbiorca z Rosji może traktować „Officium Secretum” jako swoistą egzotykę. Podobnie jest z fabułą spiskową, bo gdy o spiskach mowa, cóż porusza bardziej niż knowania polsko-rosyjskie?! Ktoś mnie kiedyś w prywatnej rozmowie zapytał, czy nie uważam, że to nieładnie sugerować związki wywiadu zza wschodniej granicy ze sprawą kazimierskich betanek, nie dając na to żadnych dowodów. Ja myślę, że historia gier wywiadowczych to też jest historia polsko-rosyjska. Można się odwracać i udawać, że tego nie było, ale też można na to spojrzeć normalnie, realistycznie, bez obrażalstwa i traktowania wywiadu jako czegoś złego. Przecież ojciec Gliński jest agentem wywiadu watykańskiego, a to postać dobra i szlachetna.
— Za chwilę premiera „Officium Secretum”, a co z kryminałami retro, kiedy możemy spodziewać się trzeciej części serii o Zydze Maciejewskim? I jaka to będzie książka?
Trzecia część wyjdzie zimą 2011 roku razem ze wznowieniem poprzednich dwóch kryminałów o Maciejewskim – „Morderstwo pod cenzurą” i „Kino Venus”. Będzie to naprawdę gruba książka, epicka, bo akcja obejmuje nie tylko kilka dni czy miesięcy, jak to było dotychczas, ale całe lata 1939-1944. Po raz pierwszy też zaserwowałem w niej dużą dawkę obszernej historii, nie tylko lokalnej, lubelskiej. Oczywiście wszystko dzieje się w Lublinie, ale książka dotyka szerokiego problemu nazizmu, Holocaustu i ludzkich postaw wobec tych zjawisk. Sądzę, że będzie to coś wykraczającego poza schemat powieści retro, do którego jesteśmy przyzwyczajeni. Bo oczywiście, że książki retro pokazują bardzo ciekawe elementy historii, ale tu będzie mniej tego kostiumu, pięknych sukien, wspaniałych lat 30. To kawał krwistej i momentami ponurej historii. Może też niektórzy czytelnicy będą zadowoleni, bo zobaczą więcej życia osobistego komisarza.
— W przygotowaniu jest już czwarta część cyklu, która będzie dotyczyła katastrofy lotniczej. Czy to przypadek, że temat zbiega się z minionymi tragicznymi wydarzeniami na smoleńskim lotnisku, a może to działania planowane?
Pomysł pojawił się dużo wcześniej, ale staram się, żeby moje kryminały były książkami, nie chcę użyć słowa „modnymi”, ale ocierającymi się o publicystykę i sprawy, które nas naprawdę interesują. „Morderstwo pod cenzurą” opowiadało o urzędowym patriotyzmie, a powstawało, gdy ministrem edukacji był Roman Giertych, wprowadzający taki właśnie rodzaj patriotyzmu do szkół. „Kino Venus” mówiło o handlu kobietami i jest to temat aktualny do dziś. Wreszcie trzeci „Komisarz Maciejewski” opowiada o niejednoznaczności słów „kolaborant” i „bohater”, bo Zyga jest zarazem funkcjonariuszem Kripo – niemieckiej, okupacyjnej policji kryminalnej, jak i członkiem AK. I teraz pytanie: kim jest bardziej – bohaterem czy kolaborantem? A to problem praktycznie całej polskiej policji w czasach okupacji.
Z kolei wypadek w Smoleńsku spowodował, że szybciej wziąłem się za czwartą książkę o Maciejewskim, „Skrzydlatą trumnę”, bo uznałem, iż nie ma na co czekać. Jednak jest to zupełnie inna katastrofa niż ta, o której Pani wspomina. W 1936 roku w Lublinie był produkowany samolot „Żubr”. Początkowo miał być samolotem pasażerskim, potem przerobiono go na bombowiec i jego zakupem zainteresowało się lotnictwo rumuńskie. Do Warszawy z Rumunii przyleciało dwóch znanych oficerów lotnictwa, by wypróbować sprzęt. I wtedy wydarzył się wypadek – samolot spadł i zginęły 4 osoby. Była to poważna tragedia, bo zarówno Polska, jak i Rumunia, straciły wybitnych pilotów. Wydarzenie to było także traumatyczne dla polskiego przemysłu lotniczego.
— Pan jest bardzo zapracowanym człowiekiem, przygotowuje następną książkę, scenariusz do serialu opartego na „Morderstwie pod cenzurą”, wziął Pan udział w nagraniu dla Szeptanego Lublina – już niedługo będzie można zwiedzać to miasto śladami Zygi i innych bohaterów kryminałów retro, poza tym napisał Pan scenariusz do spektaklu o Pasterce i Kominiarczyku dla Teatru Andersena. Czy Pana doba ma więcej godzin niż przeciętna?
(Śmiech) Nie, moja doba ma tyle samo godzin, co każda inna. Jednak nie miałem wakacji od 10 lat i rzadko miewam weekendy. Ale to na swoją własną prośbę, bo co tu kryć – jestem pracoholikiem i nie lubię rezygnować z szans, jakie się pojawiają. Szczególnie mam na myśli spektakl dla Teatru Andersena – miejsca, z którym czuję się zaprzyjaźniony, bo znam wiele osób, które tam pracują.
W związku z serialem ciężko mi powiedzieć cokolwiek pewnego, ponieważ praca nad filmem jest bardzo skomplikowana, uzależniona od ogromnych pieniędzy, które ktoś w niego zainwestuje lub nie. Jakkolwiek ja i producent, czyli firma Kalejdoskop, jesteśmy dobrej myśli.
Pewny zaś jest Szeptany Lublin – ciekawa inicjatywa lubelskiego Stowarzyszenia „Homo Faber”, produkującego niezbyt długie nagrania dźwiękowe w formacie mp3, które można nagrać na komórkę lub odtwarzacz. Są to niestandardowe przewodniki po Lublinie. Turysta, gość czy nawet mieszkaniec zakłada słuchawki i jest oprowadzany po mieście. Ja nagrałem przewodnik po kryminalnym, przedwojennym Lublinie śladami bohaterów „Komisarza Maciejewskiego”, ale też realnych postaci z tamtego okresu. Pójdziemy przez dawną dzielnicę czerwonych latarni, przejdziemy obok meliny złodziejskiej czy komisariatu Zygi Maciejewskiego. Przewodnik można będzie pobrać ze strony www.szeptany.lublin.pl.
— 11 sierpnia ukaże się „Officium Secretum”, a kiedy będzie można spotkać Pana na żywo? Czy Pański kalendarz jest już wypełniony spotkaniami autorskimi?
Muszę Panią zdziwić, ale jeszcze nie. Dopiero pod koniec sierpnia mój kalendarz zacznie się zapełniać. Na razie mam w planach dwie rzeczy – festiwal Kryminału we Wrocławiu i nieśmiało projektowany lubelski Dzień Kryminału. Brak konkretnych planów wynika z tego, że przede wszystkim skupiłem się na samym pisaniu, a sprawy organizacyjne odsunąłem na dalszy plan lub przekazałem wydawcy czy instytucjom kultury, takim jak biblioteki, które chętnie zapraszają mnie na spotkania autorskie.
— Kiedy czytelnicy z Rosji będą mogli z Panem porozmawiać? Wybiera się Pan do Petersburga, aby promować „Officium Secretum”?
Gdyby któraś z moich książek została przełożona na rosyjski, Petersburg byłby pierwszym z miast, które pragnąłbym odwiedzić. Powodów jest wiele: „Gazeta Petersburska”, Dostojewski…
— Czekamy z niecierpliwością na premierę książki i możliwość spotkania z Panem na żywo, a tymczasem dziękuję za rozmowę.
Dziękuję bardzo.
KATARZYNA KRZYWICKA
Lublin, 22 lipca 2010r.