Urszula Malka urodziła się w Polsce, do Rosji przyjechała w 2002 roku, aby próbować szczęścia w petersburskiej Państwowej Akademii Sztuk Teatralnych (obecnie – Rosyjski Państwowy Instytut Sztuk Scenicznych, ros. РГИСИ). Dostała się na kurs znanego reżysera Lwa Dodina, który ukończyła w 2007 roku. Od tej pory jest związana z Małym Akademickim Teatrem Dramatycznym przy ul. Rubinsteina w Petersburgu.
Miłośnicy teatru polubili ją dzięki roli Heli w spektaklu „Warszawska melodia” (reż. S. Szczepicyn, L. Dodin, według legendarnej sztuki Leonida Zorina), jakby stworzonej specjalnie dla niej oraz roli tytułowej w „Małej Syrence” (reż. R. Kudaszow). Gra też Zośkę w „Naszej klasie” Tadeusza Słobodzianka (reż. N. Kołotowa), a w ostatnich latach bierze udział w kilku niezależnych projektach teatralnych. Jeden z nich – Teatr Bez Daty (projekt był realizowany podczas pandemii, co wiązało się z ciągłą zmianą daty premiery, do czego odnosi się nazwa) – zaproponował widzom niezwykłą inscenizację „Kasztanki” Antona Czechowa (reż. K. Iwanow). Ostatecznie premiera odbyła się 28 listopada 2020 roku w hotelu Ambassador. Członkowie redakcji „Gazety Petersburskiej” mieli okazję zobaczyć spektakl w styczniu, a zaraz po przedstawieniu – porozmawiać z Panią Urszulą.
Proponuję, żebyśmy porozmawiały po polsku…
Och… Tylko trzeba sobie przypomnieć język! Przełączyć się.
Doskonale Panią rozumiem! Może zacznijmy od spektaklu Kasztanka 2020, który przed chwilą widzieliśmy. Jest Pani nie tylko wykonawczynią roli głównej, ale też jednym z inicjatorów…
Tej awantury, tak! (śmieje się)
A skąd się wziął pomysł na tę awanturę? Pochodzi od tekstu literackiego?
Najpierw od Kasztanki, oczywiście. Tak naprawdę na początku pomysł był trochę inny. Chcieliśmy zrobić przedstawienie na Rubinsteina, w oknach restauracji, a widownię umieścić na ulicy. Zrobić taki amsterdamski spektakl. Ale uzyskać pozwolenie władz miasta na tego rodzaju sztukę było bardzo trudne. A potem przypadkowo tak się złożyło, że akurat przyszliśmy tutaj, do hotelu Ambassador, na inny spektakl (może nie tyle spektakl, ale – jak to się mówi po rosyjsku – diejstwije). I pomyśleliśmy, że można przenieść nasz zamysł na przestrzeń hotelową. Wtedy zaczęliśmy tutaj robić różne etiudy…
Grać z przestrzenią…
Tak, zebraliśmy do tego wielu przyjaciół, którzy zajmują się sztuką. I wspólnymi siłami udało się wszystko zrobić.
Szczególnie ciekawe jest zacieranie granic, kiedy widz zaczyna się gubić, czy wciąż tylko obserwuje wydarzenia, czy już staje się częścią akcji.
Taki był zamysł! A ponieważ spieraliśmy się bardzo dużo z Kiriłłem [Iwanowem], poczuliśmy, że to też powinno wejść do spektaklu. I wprowadziliśmy postać reżysera.
Czyli wątek związany z„ciemną stroną” aktorstwa również został wyeksponowany dopiero później?
Tak, jego też nie było na początku.
A dlaczego w spektaklu się pojawiła się muzyka Aleksandra Wiertinskigo?
Hmm… jako symbol czasu dekadencji?
Bardzo ciekawie to wszystko razem zagrało. Rozwijacie w spektaklu wątki, które Czechow w swoim opowiadaniu dopiero sygnalizuje, ale sam tekst ciągle pozostaje w nim obecny.
Tak, zależało nam na tym. Tekst Czechowa jest dla nas punktem wyjścia do zbadania… anatomii tworzenia spektaklu, tak to można ująć.
A Pani inność kulturowa, która też ciągle była podkreślana…
Od początku była częścią naszego zamysłu.
Czy dla Pani jest to ważny temat? Kiedyś Pani powiedziała, że będąc w Rosji, wciąż nie do końca czuje się tu u siebie, a jednocześnie w Polsce też jest już obca.
Obca tam i obca tu, dokładnie. Dla mnie to chyba najbardziej osobisty wątek w całym spektalku. Nie da się wyjechać i zostawić swojej przeszłości. To tak nie działa.
Ujawnia się to też w innych rolach – gra Pani Polkę w dobrze znanej sztuce Warszawska melodia, ale też w Naszej klasie. Czy wystawienie sztuki Słobodzianka w Rosji różni się od inscenizacji polskich? Zmiana kontekstu kulturowego nadaje jej nowe znaczenia?
Zdecydowanie tak. Żadnego z tych kontekstów nie możemy się pozbyć. Chociaż przyznam, że nie rozmyślałam o spektaklu w ten sposób… Ale na pewno ma znaczenie to, że jestem Polką na ciużbinie, na obczyźnie. W Polsce miałabym inne role, inne szanse…
A nie chciałaby Pani zagrać kiedyś na scenie polskiej?
Bardzo bym chciała! Nawet miałam zagrać u Krystyny Jandy, wszystko już było uzgodnione, umówiliśmy się na próbę z partnerem. A potem sytuacja w kraju się zmieniła i Janda nie dostała dotacji. Niestety. Trafiłam na niekorzystny historyczno-polityczny moment. Odebrali mi tę szansę. Strasznie żałuję, bo bardzo lubię Jandę, jeszcze z dzieciństwa. Pamiętam jej rolę w Białej bluzce, w ogóle wszystkie jej interpretacje tekstów Agnieszki Osieckiej… Były niesamowite! Dorastałam z nimi. Dlatego już sam fakt, że przyjeżdżałam do Warszawy, żeby z nią porozmawiać – to była magia. Nie wiem, co by było, gdyby nasz pomysł jednak został zrealizowany. Może żyłabym „w szpagacie” pomiędzy dwoma krajami. A teraz by nie było Kasztanki…
W ogóle bycie aktorem na obczyźnie jest bardzo specyficzne. Gram nie w tym języku, z którym dorastałam, a którego nauczyłam się później. Wydaje mi się, że dla samych Rosjan to też jest nietypowe. Mało aktorów w rosyjskich teatrach gra z akcentem. W przeciwieństwie do Wielkiej Brytanii, gdzie w teatrze The Globe jest mnóstwo aktorów z różnych regionów, a nawet z różnych części świata. A w Rosji jeżeli człowiek mówi z akcentem, to od razu oznacza pewną „awangardę”. Wszyscy się dziwią: „Ale jak to – Czechow z akcentem!”.
Prawda, dotyczy to również kina… Akcent od razu trzeba jakoś uzasadnić dramaturgicznie. Albo ukryć. Przecież Barbara Brylska, najbardziej znana i lubiana polska aktorka, w filmie Ironia losu była dubbingowana.
Pierieozwuciena, tak!
Gdy Pani wybierała się na studia aktorskie za granicę, od razu Pani wiedziała, że chce jechać do Rosji?
Najpierw uczyłam się w Polsce, w studium aktorskim w Olsztynie. Przyjeżdżało do nas wielu pedagogów z Rosji, na przykład Inna Szubina, która prowadziła też zajęcia z wokalu w petersburskiej Akademii Sztuk Teatralnych. Czasem przyjeżdżali do nas nawet rosyjscy reżyserzy i robili spektakle… I w którymś momencie zostałam wyrzucona ze studiów, że tak powiem, dyscyplinarnie. A w tym momencie w polskich szkołach aktorskich był limit wiekowy. Teraz już jest inaczej – jeśli człowiek zdecydował się na studia aktorskie trochę później, nie ma z tym żadnego problemu. A wtedy powiedzieli mi „nie!”. Nie miałam wyjścia – mogłam zostać w Polsce i nie być aktorką albo wyjechać. Więc wyjechałam, żeby zrealizować swoje marzenie. Tak à propos, cieszę się, że udało nam się zagrać Kasztankę jeszcze pod koniec 2020 roku, bo wtedy minęło dokładnie osiemnaście lat od mojego przyjazdu do Petersburga. Można więc też traktować ten spektakl jako świętowanie mojej „osiemnastki” w tym mieście, czy nawet „egzamin dojrzałości”.
A dlaczego Petersburg, a nie Moskwa?
W naszym studium byli pedagodzy, którzy kończyli petersburską Akademię Teatralną. Opowiedzieli mi o Lwie Dodinie. Wiedziałam, dokąd jadę, chciałam zdawać na kurs Lwa Abramowicza.
W takim razie muszę zadać jeszcze jedno pytanie. Lew Dodin był Mistrzem Waszego kursu. W Rosji system mistrzowski wciąż dominuje w szkołach teatralnych – to głównie Mistrz wybiera sobie studentów, układa program, kładzie nacisk na jakieś konkretne aspekty edukacji. W Polsce tego już nie ma, po prostu zdaje się egzamin na konkretną uczelnię. Który system lepiej się sprawdza?
Szkoła rosyjska jest lepsza niż szkoła polska – ja to wiem, ponieważ byłam w obu! (śmieje się) Rosyjska jest trudniejsza. Zawsze mówię, że jest jak armia, jak fabryka. W Polsce to się odbywa… inaczej. Może szkoła polska jest bardziej przystosowana do naszej mentalności, która nie pozwala wszystkich aż tak dyscyplinować. A w rosyjskim teatrze jest cholerna dyscyplina. Są też korzenie Stanisławskiego, po które wszyscy przecież tu przyjeżdżają. Nawet amerykańska szkoła aktorska opiera się na systemie Stanisławskiego, jeśli nad tym pomyśleć. Także pojechałam do źródła! Nie było łatwo, ale udało mi się. I tak już zostałam. Zrobiliśmy Warszawską melodię, trafiłam do teatru… Były powody, żeby zostać. Chociaż kiedy wyjeżdżałam, naiwnie myślałam, że wrócę. Pewnie wszyscy tak myślą. (śmieje się)
Czy jest jakaś rola, którą chciałaby Pani zagrać na scenie rosyjskiej albo polskiej?
Jak tylko w teatrze biorą się za jakąś sztukę, powiedzmy: typowo rosyjską – według Czechowa, Tołstoja albo Dostojewskiego – zawsze to dla mnie ogromny ból, że nie mogę konkurować z aktorkami, które się tutaj urodziły i wychowały. To bardzo przykre. Stąd pewnie się wzięła Kasztanka… Nie wiem, czy jest jakaś konkretna rola… Każda! Każda z niezagranych ról jest dla mnie bolesna. Czy to Anna Karenina, czy Gruszeńka… Wszystkie są poza moim zasięgiem!
Może jednak pojawi się interpretacja, która na to pozwoli!
Może przyjdzie reżyser, który powie: dość tych dyskryminacji, tych „typowych” rosyjskich dziewcząt, będziemy otwierać się na inne obrazy, na inne emocje… Wydaje mi się, że różnimy się trochę emocjonalnie. Odczuwam to ciągle, gdziekolwiek gram. Ostatnio grałam w spektaklu Faza lustra według sztuki Asi Wołoszyny, która napisała monolog specjalnie dla mnie. Przedstawienie też odbywało się w hotelu, ale koncepcja była zupełnie inna – każda aktorka znajdowała się w osobnym pokoju hotelowym i widzowie przychodzili do nas. I chyba czuli, że różnię się od pozostałych artystek… aurą emocjonalną. Tu nawet nie chodzi o język. Akcent to nie słowa, których nie mogę poprawnie wypowiedzieć. To inne wychowanie. Zaczyna się w wartościach, które nam były przekazywane w dzieciństwie, w intonacji, która nam towarzyszy przez całe życie… Akcent to nie słowa. To coś innego.
Bardzo dziękuję za rozmowę!
Rozmawiała Anna Svetlova
[…] Предлагаю поговорить по-польски… […]