Opowieść nie wigilijna
„Muchę” sam pisze, rysuje, tnie, składa. Nie dla pieniędzy. Te ma od żony – Swietłana codziennie wydziela mu kilkadziesiąt rubli, żeby miał co palić. Kiedy snuje się po mieście, zaglądając na podwórka nieodnawiane pewnie od czasów Puszkina (a już na pewno od śmierci Stalina), wygląda na to, że jego jedynym majątkiem są przemyślenia, „Mucha” i papierosy. O Petersburgu mówi się często, że to „miasto na kościach”, wybudowane na trupach robotników, którzy stracili życie przy realizacji projektu miasta Piotra I Wielkiego. To również miasto blichtru, sztuki, niewyobrażalnego bogactwa i skrajnej biedy, mędrców i szaleńców. To miasto, w którym emerytowanego wykładowcę politechniki od kloszarda nie różni wygląd, ale fakt, że do biblioteki przychodzi poczytać prasę, a nie się dogrzać. W. od bezdomnych również nie różni ubranie – w podartych spodniach wyjeżdża z głębokiego metra i wydeptuje ścieżki w szarym śniegu. I choć jest fizykiem, matematykiem, do biblioteki wchodzi także po to, żeby było mu cieplej. I żeby zamienić kilka słów z szatniarką.
Od innych odróżnia go na pewno upodobanie do polskiej kiełbasy. I zawartość torby – w niej trzyma „Muchę”, autorskie pismo formatu 10×15 cm, które roznosi po najlepszych bibliotekach i księgarniach w mieście. „Mucha”, stworzona na kształt gazety jeszcze z czasów carskich, awangardowego symbolu niezależności, jest trochę jak ostatnia strona „Przekroju” w czasach jego świetności. W. sam zapełnia ją obserwacjami z placów, podwórek, lokali, korytarzy, swoimi pomysłami, swoim specyficznym poczuciem humoru. Obecnie, jak niegdyś, gazeta jest małą ostoją wolności słowa, fenomenem stworzonym przez jeden umysł, który przerasta opisywaną przez niego rzeczywistość. To w „Musze” widać, że włóczęgostwo fizyka jest tylko rolą – rolą, w którą wszedł zbyt dawno temu, żeby teraz móc z niej łatwo wyjść. To ona wyznacza mu co miesiąc jakiś cel, który nie zmienia się niezależnie od tego, czy akurat nie śpi podczas białej nocy, czy odmraża sobie dłonie, paląc papierosa w lutym. Nieważne za co siedział 10 lat i nieważne, dlaczego nie myśli o sobie jak o ofierze systemu. Dużo czasu spędza w cerkwi, może wspiera go głęboka i pilnie pielęgnowana wiara. W odmętach przeszłości zostawił swoje świetne wykształcenie, pod maską niegroźnego szaleńca ukrywa nieprzeciętną nteligencję, w niewielkich usprawnieniach topi cały swój entuzjazm. Trudno powiedzieć, dlaczego przybrał pozę, na pewno stało się to tak dawno temu, że już nie wychodzi ze swojej roli. Jest dwoisty jak to miasto, które jednym okiem spogląda ku pomnikowi Piotra Wielkiego, drugim – ku pomnikowi Stalina.
System go odtrącił, ale poza uratowała. Dzięki niej może snuć się po Petersburgu, zbierając spostrzeżenia do „Muchy” bez zwracania na siebie uwagi. Może też wracać na swoje osiedle, tak szare i klaustrofobiczne, jak to potrafią być tylko miejskie osiedla zimą.
Jeśli nie odda się duszy miastu, Petersburg w swoich skrajnościach może naprawdę zamęczyć. Jedynym ratunkiem jest wniknąć w jego tkankę – ale wówczas ginie się w tłumie, a każde dzieło, jak wentylator, o którym może mówić godzinami, bo sam go skonstruował, czy własna hodowla bakterii – zostaje niezauważalnym dodatkiem do szerokich ulic. Dla fizyka i jemu podobnych ratunkiem jest przybranie pozy kogoś należącego do tego świata, a jednocześnie spoza, wariata z najtańszych pokoików czynszowych, marynarza, dla którego każdy port jest kolejnym domem. Paradoksalną ucieczką od rzeczywistości może być też ukrycie się w „Musze”, która opiera się na prozie dnia codziennego, a jednocześnie z niej ucieka, i która wciąż, w bezkresnej przestrzeni Rosji, pozostaje małym w formacie, ale wielkim w treści, fenomenem.
Waldemar Zdrojewski