Po niemal sześciu latach pobytu w Sankt Petersburgu, żegnam to niezwykłe miasto, żegnam ludzi o sercach na dłoni i wracam do Polski. Ale czy wolno mi zamknąć tą ważną kartę mojego życia bez słowa? Czy wolno mi wyrzucić z myśli i serca tych wszystkich ludzi, którzy dali mi oszałamiającą lekcję wiary i miłości? Czy wreszcie wolno mi zapomnieć o tych wszystkich „szukających”, często po omacku, prawdziwego życia i prawdziwego Boga? Chyba nie wolno i dlatego piszę.
Był taki moment, w sierpniu 1991 roku, kiedy przywiozłem z Petersburga do Krakowa i Częstochowy blisko 2 tysiące młodych ludzi. Okazją było Światowe Spotkanie Młodzieży z papieżem Janem Pawłem II.
Od początku do końca przygoda ta miała charakter wielkiej, choć w jakimś sensie wspaniałej i pięknej „awantury”.
Najpierw trzeba było podjąć decyzję, jakie kwalifikacje powinni mieć kandydaci na wyjazd. Ku zgorszeniu części naszych parafian zdecydowaliśmy, że jedyną kwalifikacją jest wiek – nie ukończony 30-y rok życia. Później zapisywaliśmy i zapisywaliśmy, a potok chętnych rósł w nieskończoność. Wreszcie, po upływie wyznaczonego terminu zapisów, poczęliśmy dzielić zgłoszonych na grupy (102 grupy!) i wyłaniać liderów grup. Aby choć trochę scementować tę wielką masę ludzi, urządzaliśmy spotkania z poszczególnymi grupami. Odbyłem po dwa spotkania z każdą grupą.
Rozpoczęły się starania o zgodę na wyjazd za granicę Rosji. Wydawało się, że otrzymanie takiej zgody będzie niemożliwe, prawie nikt nie miał zagranicznego paszportu. A jednak okazało się to możliwe. Dokumentem wyjazdowym miały być zbiorowe listy, przyjęte i potwierdzone przez odpowiedni Urząd.
Później przyszły zabiegi o pociągi. Mimo życzliwości Dyrekcji Kolei w Sankt Petersburgu, wydawało się, że trudności nie potrafimy przeskoczyć. Kiedy uporaliśmy sie z koleją rosyjską, niespodziewanie komplikacje zaistniały po stronie polskiej. Całymi dniami dzwoniłem i słałem faksy z polskiego Konsulatu – sprawa rozbijała się o pieniądze dla polskich kolei. Ale w końcu udało się. Niemal w przeddzień odjazdu przyszła decyzja o podstawieniu do naszej dyspozycji dwu pociągów z Grodna do Krakowa. Kolej rosyjska zapewniła nam specjalne pociagi w relacji: Sankt Petersburg – Grodno. Pociągi pojadą w odstępie 24-godzinnym.
Jadę pierwszym pociągiem. Duszno, parno i dlatego uczestnicy otwierają wszystkie możliwe okna i drzwi. Niektórzy także „częstują się” i mają nadzieję, że tego nie zauważę. Po trzech godzinach dramat, jeden z uczestników wypada z pociągu. Stajemy, ratujemy, są lekarze, ale pociąg nie ma radiotelefonu i nie możemy wezwać karetki pogotowia. Karetka przyjedzie po dwu godzinach, w którymś z większych miast mijanych po drodze. Później się okaże, że skutki wypadku nie są tak groźne, jak się początkowo wydawało i sympatyczny student, ofiara wypadku, nie będzie kaleką na całe życie. Uff…
Zarządzam zamknięcie drzwi w całym pociągu, ale od zarządzenia do wykonania daleka droga. Więc biegam po całym, długim jak Moskiewski Prospekt, pociągu i energicznie zamykam drzwi.Było widocznie tej „energii” trochę za wiele, bo w którychś drzwiach nie wytrzymały szyby i… wypadły.
I tak, już bez większych przygód dojeżdżamy do Grodna. Kontrola graniczna, przesiadka do polskiego pociągu. Jest godzina chyba trzecia w nocy, gdy pociąg wjeżdża do Krakowa. Obładowani jak wielbłądy, niektórzy jak dwugarbne wielbłądy, udajemy się do naszego dominikańskiego klasztoru na ulicy Stolarskiej. Nasi Bracia Seminarzyści czekają na nas z herbatą i posiłkiem. Rano przyjdą ludzie i zabiorą nas do swoich domów w Krakowie. Do zorganizowania gościny w domach krakowiaków przyczynił się w największej mierze biskup pomocniczy Kazimierz Nycz. Moja wdzięczność dla niego jest ogromna.
Następnej nocy przyjeżdża drugi pociąg. Czekam na dworcu. Jest ciepła, letnia noc, a mnie dopadają jakieś dziwne dreszcze, dosłownie szczękam zębami. Strasznie się boję o wszystko, co mogło się zdarzyć po drodze.
Jest, zajeżdża pociąg. Wszystko w porządku! Ustępują dreszcze i przychodzi radość. Całą tę kawalkadę prowadzę przez Rynek Główny, cudowny nocną porą. A później znowu herbata na Stolarskiej i znowu rano przychodzą ludzie, aby zaprowadzić nas do miejsc noclegowych.
Trzy dni w Krakowie. Darmowe bilety na komunikację – dar Władz miasta Krakowa. Wyjazd do Oświęcimia, spotkanie z Księdzem Kardynałem Franciszkiem Macharskim, zwiedzanie miasta.
Oczywiście, życie nie stoi w miejscu: ktoś poważnie zachorował, ktoś złamał nogę, ktoś stoi całymi dniami na targowisku, ktoś samowolnie wyjechał z Krakowa, ktoś symuluje chorobę, aby nie uczestniczyć w dalszym programie. Wydarzeń i pomysłów co nie miara!
Wreszcie rozpoczęcie Pieszej Pielgrzymki z Krakowa do Częstochowy, w której będą także uczestniczyć goście z Sankt Petersburga. Co będzie? Tłumaczyłem wielokrotnie co to jest Piesza Pielgrzymka i jak należy się zachować. Ale przecież słowa, to mało. Potrzebna jest wola uczestniczenia w tego rodzaju wydarzeniu. A jak jest z tą wolą?
2/3 „moich” petersburzan znika rano i odnajduje się dopiero wieczorem. Biegam za nimi, proszę. Są grzeczni, słuchają, ale jakby nie słyszeli i… postępują po swojemu. Pytam siebie, czy popełniłem błąd, włączając wszystkich w Pieszą Pielgrzymkę? Wierzę mimo wszystko, że nie popełniłem błędu.
Przechodzimy przez wsie i miasteczka, witani, przyjmowani przez ludzi. I wreszcie dochodzimy do Częstochowy. Ale gdzie się zatrzymamy, gdzie będzie nasz biwak? Czarna rozpacz – nie ma dla nas miejsca! Tego być nie może, osobiście, specjalnie przyjeżdżałem do Częstochowy, aby tę sprawę uzgodnić.
Wreszcie, znaleziono dla nas miejsce. Ciemną nocą docieramy do wielkiego obozowiska – ŚWIERSZCZAKI – które w pierwszej chwili wydawało się być przedsionkiem czyśca. Ilekroć później, w Petersburgu, padała ta nazwa, natychmiast wszyscy się ożywiali. To słowo, jak żadne inne, wbiło się w pamięć.
A więc Świerszczaki. Szukamy bagaży. Leżą częściowo w błocie. Sądny dzień. Nie opuszczam placu boju. Co chwilę ktoś zrozpaczony wywołuje w ciemnościach moje imię – a to nie może znaleźć bagażu, a to nie ma miejsca w namiotach. Chodzę jak pijany i wreszcie dobrze po północy kilkoro wrocławiaków (zawsze wiernych!) wciągają mnie na nocleg. „Świerszczaki” w następnych dniach okazały się nie tak straszne, ale początek był trudny, żeby nie powiedzieć makabryczny.
Potem było Święto. Prawdziwe święto młodości. Ilu moich pielgrzymów z Petersburga uczestniczyło w nim – nie wiem. Ilu zostało zarażonych radością i tą wolnością dzieci bożych, która rozlewała się po placach i ulicach Częstochowy – także nie wiem. Choć wiem, że wielu weszło w rytm tego niezwykłego wydarzenia. Naszej wędrówce z Krakowa do Częstochowy towarzyszyła ekipa z Polskiej Telewizji, w rezultacie czego powstał dobry dokumentalny film pt. „Droga”. Moi młodzi przyjaciele składają w nim piękne świadectwa.
Dla ilu moich „piotrowców” wydarzeniem był przyjazd następcy Św. Piotra, Papieża Jana Pawła II – nie wiem. Do ilu „moich dzieci” dotarły słowa Pisma świętego, które Jan Paweł II powtarzał: „Otrzymaliście ducha przybrania za synów, w którym wołamy Abba-Ojcze”, – też nie wiem. A ilu z nich umiało się z radością włączyć w śpiew hymnu tego częstochowskiego spotkania „Abba-Ojcze” – także niestety nie wiem.
Kiedy kończyło się częstochowskie spotkanie, zacząłem z ulgą oddychać mówiąc sobie: co najtrudniejsze, mamy już za sobą. Jakże się jednak pomyliłem. To, co zgotowała nam polska kolej na stacji Częstochowa-Stradom, przechodzi ludzkie pojęcie. Kilkanaście tysięcy „młodzieży ze wschodu” kłębi się na peronach, aby odjechać do Brześcia i Grodna i nikt nie wie, jak to uczynić. Być może była to zwykła niemoc polskich kolei, ale mogło być także czyjeś zaniedbanie, ufam, że nie celowe. Niektórzy z moich pielgrzymow, zwłaszcza starszych, patrzyli na mnie tak, jakbym to ja wszystkiemu był winien. W jakimś sensie zresztą mieli rację, bo to przecież mój kraj. Palił mnie wstyd, ale byłem bezsilny. Aż wreszcie i ta makabra minęła. Zostałem na peronie bez moich petersburzan. Pozostało zatroszczyć się jeszcze o chorych w szpitalach.
Trzeba na koniec popróbować odpowiedzi na pytanie: po co to wszystko było, dlaczego ja to wszystko robiłem? Kiedy piszę „ja”, niech nikt nie sądzi, że wszystko sobie przypisuję. Bez pracy Jurija, Borysa, Ełły i wielu innych, nie byłoby tej pielgrzymki. Ale w tej chwili chcę odpowiedzieć na pytanie, dlaczego właśnie ja to organizowałem, jakie sobie stawiałem cele. Można wiele mówić.
Pierwszy powód. Chciałem otworzyć ludzi na przestrzeń życia religijnego. Jest taka przestrzeń, w której po prostu nie sposób stawiać religijne pytania, ale jest też taka przestrzeń, w której religijne pytania są czymś naturalnym. Miałem nadzieję, że jeśli nawet „moje dzieci” nie doświadczą i nie przyjmą osobiście Boga, to jednak otworzą się na Niego i to otwarcie kiedyś zaowocuje. Do dzisiaj zresztą mam taką nadzieję, która graniczy z pewnością. Jestem pewien, że kiedyś, kiedy mnie być może już nie będzie wśród żywych, to wydarzenie krakowsko-częstochowskie zaowocuje. O ile nie zaowocowało dotychczas.
Drugi powód. Chciałem budować mosty między ludźmi, w tym wypadku mosty między Rosjanami i Polakami. Budowanie mostów między ludżmi jest, w moim przekonaniu, jednym z ważnych zadań duszpasterza. Wiedziałem dobrze, że Polacy, którzy nie są lepszym narodem, niż inne narody, w chwili przyjazdu Ojca Świętego zmobilizują się i okażą serdeczność „moim” Rosjanom. I chyba nie zawiodłem się. Wielu „piotrowców” mówiło mi, że spotkali się z wielką serdecznością. Kilka zaś wypowiedzi brzmiało dosłownie tak: „Nie przypuszczałem, że na świecie są jeszcze dobrzy ludzie. A jednak są, przekonałem się o tym w Polsce”.
Chciałem budować mosty między ludźmi, w tym wypadku mosty między Rosjanami i Polakami. Budowanie mostów między ludżmi jest, w moim przekonaniu, jednym z ważnych zadań duszpasterza.
Wreszcie trzeci powód. Chciałem młodym ludziom z Sankt Petersburga otworzyć drogę na świat, do innych ludzi, narodów, krajów. Miałem nadzieję, że dla wielu będzie to początek ich „obecności w świecie”. To jasne, że uczestnicząc w życiu świata, jeżdżąc po świecie, nie zawsze spotyka się człowiek z tym co dobre i nie zawsze – niestety – wewnętrznie ubogaca się. Ale dopiero wtedy, kiedy człowiek otworzy się na świat i na innych ludzi, dopiero wtedy może on rosnąć jako człowiek.
Muszę w tym miejscu powiedzieć także o tym, co nie było moim celem. Otóż nie było celem przysporzenie Kościołowi Katolickiemu wyznawców. Pracę kapłana katolickiego w Rosji pojmuję następująco: ma ona jakby dwa zadania – służyć wiernym Kościoła Katolickiego i tak służyć, aby Prawosławni byli jeszcze bardziej i lepiej prawosławnymi. Spotykałem się w Rosji niekiedy z pełnym niezrozumieniem misji i zadań Kościoła Katolickiego, z podejrzeniami, że chcemy przyciągać do nas ludzi prawosławnych. Takie podejrzenia były wyrażane także przez hierarchów zajmujących wysokie stanowiska, jak na przykład przez Metropolitę Cyryla ze Smoleńska. To jest jakieś tragiczne nieporozumienie! Ja osobiście przez wszystkie lata pracy w Rosji dobrze wiedziałem, że moja służba ma być także służbą Świętemu Kościołowi Prawosławnemu i to niezależnie od tego, co na ten temat sądzą sami prawosławni.
Pracę kapłana katolickiego w Rosji pojmuję następująco: ma ona jakby dwa zadania – służyć wiernym Kościoła Katolickiego i tak służyć, aby Prawosławni byli jeszcze bardziej i lepiej prawosławnymi.
Powróćmy jednak do pielgrzymki. Oczywiście, zdawałem sobie sprawę, że wielu „moich” pielgrzymów taszczy ogromny bagaż, aby uprawiać handel. Wiedziałem także, że zdecydowana większość traktuje „pielgrzymkę” jako zwykły, turystyczny wyjazd. Ale liczyłem na „siłę z Wysoka”.
Czy sam dobrze wypełniłem zadanie które wziąłem na siebie? Chyba nie do końca. Był taki moment, kiedy strasznie, nieprzyzwoicie się zdenerwowałem. Do dzisiaj wstydzę się tego i boję się, że to moje zdenerwowanie zagrodziło komuś drogę do Pana Boga. Jeśli więc ktoś z moich czytelników był świadkiem tej mojej słabości, niech przynajmniej wie, że tego bardzo żałuję.
Ogromnie chciałbym, aby słowa, które zawarłem w tej książeczce, dotarły do wszystkich, z którymi przeżywałem ową niesamowitą pielgrzymkę. Myślę, że jeśli w moim życiu były jakieś czyny bezinteresownej miłości, to ten czyn był takim czynem miłości. I to właśnie upoważnia mnie, to mnie przynagla, do napisania po paru latach jakby listu. Piszę go z wielką miłością do Was, kochani sankt-petersburczycy!
To jasne, że uczestnicząc w życiu świata, jeżdżąc po świecie, nie zawsze spotyka się człowiek z tym co dobre i nie zawsze – niestety – wewnętrznie ubogaca się. Ale dopiero wtedy, kiedy człowiek otworzy się na świat i na innych ludzi, dopiero wtedy może on rosnąć jako człowiek.
Jakie są wasze losy, Pielgrzymi? Większość z was zniknęła z mego pola widzenia. Wiem, niektórzy z was przyjęli chrzest w Kościele Prawosławnym, wielu z was znalazło się w różnych wspólnotach ewangelickich. Ale zdecydowana większość jeszcze chyba szuka. Chcę szukać razem z wami. Dlatego piszę do was.
O. Ludwik Wiśniewski OP