OO: Panie Marku, wyobraźmy, że czytelnicy Gazety Petersburskiej nic o Panu nie wiedzą. Czy mógłby Pan spróbować w trzech zdaniach określić, czym się Pan na co dzień zajmuje i kim jest?
MK: Z wykształcenia jestem filozofem i można powiedzieć, że generalnie zajmuję się czynnym uprawianiem filozofii. Natomiast podróże są pewnego rodzaju scenografią, która pozwala tymi różnymi filozoficznymi problemami się zajmować. Przy okazji udało mi się też zdobyć parę rekordów Guinnessa i zrobić wiele ekstremalnych wypraw na światowym poziomie, nieraz całkiem nowych. Byłem, na przykład, pierwszym człowiekiem na świecie, który zdobył dwa bieguny w jednym roku. Generalnie interesuje mnie człowiek. I takie podstawowe pytanie: “Po co to wszystko?”. Właśnie tym się zajmuję. A podróże są po prostu sposobem, aby coś zrobić z tym życiem. Nie wiem, czy Pani kojarzy książkę psychiatry Viktora Frankla „Człowiek w poszukiwaniu sensu”. On uważał, że w zasadzie każdy człowiek, niezależnie od warunków w jakich żyje, może nadać swojemu życiu sens – przez to, co robi. Czytałem tę książkę, jak już byłem dorosłym człowiekiem, ale ta intuicja jest mi bliska i myślę, że niezależnie od tego, gdzie się urodziliśmy i w jakiej jesteśmy sytuacji, najważniejsze jest, co robimy ze swoim życiem tu i teraz.
OO: Czy Pan kiedyś zastanawiał się, jaki ślad chciałby pozostawić Pan po sobie?
MK: Raczej to nie jest aż tak ważne… nie wiem, czy chciałbym pozostawić coś po sobie. Dobre wspomnienia na pewno (śmieje się). Myślę, że jeśli chciałbym coś pozostawić, to inspirację dla innych ludzi, aby coś zrobili ze swoim życiem – to byłoby dla mnie najlepsze.
OO: A kiedy miała miejsce pierwsza w Pana życiu wyprawa?
MK: Większa wyprawa chyba odbyła się, jak miałem piętnaście lat – pojechałem do Afryki sam, bez rodziców, statkiem. Przed tym, w wieku czternastu lat byłem w Danii. Ale myślę, że pierwsze wyprawy miały miejsce, kiedy byłem jeszcze dzieckiem. Dużo wtedy myślałem o podróżach. Gdy miałem dziesięć, jedenaście lat, wyobrażałem sobie, że będę najmłodszym człowiekiem, który opłynie świat dookoła. Myślę więc, że najważniejsze jest to, co dzieje się w głowie. Nie chodzi mi o marzycielstwo, tylko jeśli naprawdę przeżywamy coś w głowie, potem może to spełnić się w rzeczywistości. Zatem wyprawy z dzieciństwa, które bardziej wyobrażałem sobie, były moimi największymi wyprawami – potem już tylko je realizowałem.
Niezależnie od tego, gdzie się urodziliśmy i w jakiej jesteśmy sytuacji, najważniejsze jest, co robimy ze swoim życiem tu i teraz.
OO: Czy podróżowanie to styl życia? A może tak naprawdę w każdym z nas tkwi podróżnik?
MK: Wiem, że każdy musi odnaleźć własne powołanie, ja akurat odnalazłem je w podróżach. Może mam tak skonstruowany umysł, ciało, że dobrze czuję się właśnie w podróży. Nie każdy jest stworzony do podróżowania, jak nie każdy jest powołany do zostania lekarzem. Według mnie ważne jest, aby te swoje powołanie odnaleźć. Podróżowanie jest ciekawym sposobem na życie, zwłaszcza jeżeli traktujemy go jako rodzaj pracy, zawodu, a nie jako turystykę. Co ciekawe, kiedy spotykam różnych ludzi, każdy mówi, że chciałby podróżować, tyle że nie ma pieniędzy i nie ma czasu. A ja myślę, że mamy pieniądze i czas na to, czego de facto chcemy. Podejrzewam, że jakby większość z tych ludzi miała pieniądze i czas, to robiłaby coś innego. Tak się im tylko wydaje, że chcieliby podróżować. Najczęściej po prostu nie wiedzą, czego naprawdę chcą.
OO: A Pan zawsze marzył o podróży do Japonii?
MK: Byłem tam dziewięć razy. Japonia to miłość mojego życia. Od dziecka ona mnie zawsze fascynowała i nawet jako mały chłopczyk myślałem, że będę miał żonę Japonkę. W piątej klasie, po obejrzeniu japońskiego filmu zacząłem uczyć się japońskiego. Nie wiem czemu, ale czuję się tam dobrze, nie muszę nic zwiedzać – wystarczy, że jestem. Ja w ogóle bardzo nie lubię, jak muszę gdzieś jechać i zwiedzać muzea, wolę gdy jestem sam, a życie po prostu płynie. I w Japonii tak właśnie bywa. Bardzo lubię tak żyć.
OO: Skąd się wziął pomysł wyprawy do Japonii samochodem elektrycznym?
MK: Po wyprawie na bieguny poznałem księżną Japońską z rodziny cesarskiej i to ona mnie zainspirowała, aby coś zrobić w Japonii. Zacząłem myśleć, jak to można zrobić i wtedy wpadłem na pomysł „No Trace”. Wraz z przyjaciółmi doszedłem do wniosku, że byłoby ciekawie pojechać do Japonii samochodem elektrycznym. W ogóle podoba mi się idea elektromobilności – nie chodzi tylko o silnik, tylko o całą filozofię życia. Wydaje mi się, że dzięki samochodom elektrycznym nasz sposób życia może trochę się zmienić. A kiedyś ten samochód może nawet pełnić inną funkcję, niż teraz, być pewnego rodzaju iPhonem, jak telefon, który dawno temu wyglądał zupełnie inaczej.
OO: W czasie tej podróży samochód jest dla Pana więcej niż po prostu środkiem transportu?
MK: Nie chciałem być niewolnikiem samochodu w czasie wyprawy, być zmuszonym do czekania i nudzenia się, podczas gdy on się ładuje. Urządziłem go więc w ten sposób, abym się nie nudził. Mam tam dużo książek, mam stolik do pisania. Mogę uczyć się japońskiego, mam też swoje akwarele, więc mogę malować. Chciałem pokazać, że samochód może być mini-domem. Podczas jednej z wypraw przez rok mieszkałem w namiocie, więc taki „dom” to w ogóle jest wielki luksus.
OO: Panie Marku, czy mógłby Pan wyjaśnić główną ideę tej wyprawy?
MK: Kiedy szedłem na biegun, to ciągnąłem ze sobą wszystkie moje śmieci. Tu zaś, po pierwsze, chciałem zwrócić uwagę na to, ile śmieci produkujemy cały czas, nawet nieświadomie. Na przykład, serwetki, o które w tej chwili w ogóle nie prosiłem i których nie potrzebuję. Śmieci, które rzeczywiście produkuję sam, biorę ze sobą dalej, a potem w specjalnym dzienniczku, przygotowanym dla tej wyprawy, opisuję, ile ich się wyprodukowało, żeby później można było to przeanalizować. Zauważyłem, że cokolwiek robimy, nawet kawę czy herbatę, wszędzie po nas zostają śmieci. Po drugie, chciałem też pokazać, że samochodem elektrycznym można nie tylko poruszać się po mieście, ale robić dalekie wyprawy i to w bardzo ekonomiczny sposób. Nie chodzi tu o jakiegoś wielkiego Jeep’a, jest to zwyczajny samochód, którym jeździ się po mieście, ale jest trochę przebudowany – można w nim spać, na przykład, na parkingu. A przy okazji też przetrzeć ślad, bo nie chcę pozostawiać za mną żadnego śladu. Nie ma go też przede mną – nikt przecież nie wie, czy ja w ogóle dojadę. Wychodzi taki podwójny „No Trace”, za mną i przede mną.
OO: A jak się jedzie samochodem elektrycznym?
MK: Super się jedzie! Zawsze marzyłem, aby popłynąć jachtem dookoła świata, a teraz czuję się, jakbym to robił – ten samochód jest bardzo cichy… to świetne uczucie. Podróżowałem już zwyczajnym samochodem, 20 000 km przez miesiąc, więc mam porównanie. Paradoksalnie ja nie jestem bardzo uczuciowym człowiekiem, który ciągle się egzaltuje: „O to jest takie piękne!”. Raczej jestem człowiekiem praktycznym, który skupia się na tym, co rzeczywiście czuje i posługuję się w życiu doświadczeniem, a nie tylko marzeniami. Ale w tym wypadku ważne jest uczucie, że jestem bliżej przyrody, że mnie akceptuje. Jednak wierzę, że człowiek może odczuwać energię, która jest wokół. A ten samochód, jak mi się wydaje, ma dobrą energię, która nie zanieczyszcza, nie niszczy. Może trochę przesadzam, ale czuję w ten sposób większą więź z naturą.
Droga na biegun to w zasadzie była droga z pustki do pustki i przez pustkę.
OO: A czy tej więzi współczesnemu człowiekowi brakuje?
MK: Absolutnie tak, bo człowiek stara się raczej oddzielić się od natury. Buduje betonowe drogi, hałasuje, wszędzie zabiera ze sobą głośniki. Nie chce słuchać przyrody – gdy jest na łonie natury, robi wszystko, aby zaznaczyć, że on tu jest. W lasach robimy asfaltowe ścieżki, jakby nie można było zrobić bardziej naturalnych, jak kiedyś, z kamieni. Sądzę, że obecnie człowieczeństwo coraz bardziej zdaje sobie sprawę, że musi żyć w harmonii z naturą. Nie chodzi o zosatanie pierwotnymi ludźmi czy życie w jaskini. Technologia nie musi być całkowicie przeciwna naturze, może ją nawet wspierać, jak się sprawę dobrze przemyśli.
OO: „Troska o lepszy świat wymaga odwagi” – tak brzmi motto całej wyprawy. Czym Pana zdaniem jest odwaga?
MK: Odwaga to umiejętność wyjścia ze strefy komfortu, nawet jeżeli człowiek się boi, jeżeli wie, że nie będzie fajnie, wygodnie, że może być trudno. Ale w imię pewnych idei czy celów jest w stanie podjąć owe ryzyko.
OO: A czy ma Pan jakieś własne motto życiowe?
MK: Motto życiowe? Zawsze podążać za intuicją, za wewnętrznym głosem. Motta zmieniają się w zależności od okresu życia, kiedyś moim mottem było: „Co Cię nie zabija, to Cię wzmocnia” (śmieje się). Potem moim mottem było wiele zdań z piosenek Wysockiego i wierszy Jesenina. A teraz dbam o to, żeby każda chwila miała jakiś sens. Nie chodzi mi o wielkie idee, tylko o to, by być w każdej chwili, przeżywać ją.
OO: Nie mogę nie zadać tego pytania – które miejsce na świecie zrobiło na Panu największe wrażenie?
MK: Każde miejsce może być fajne, zależy, co ludzie mają w głowie. Niektóre miejsca pozostaną dla nas niczym, jeżeli sami nie jesteśmy odpowiednio uporządkowani. Na przykład, biegun jest takim dziwnym miejscem. Może to właśnie on zrobił na mnie największe wrażenie, bo jest pusty. Właściwie nic tam nie ma, a jednak odnalazłem na nim dużo więcej, niż w miejscach spektakularnych, z wielkimi górami czy muzeami. Biegun ma w sobie energię, która pozwala człowiekowi lepiej zrozumieć samego siebie. W ogóle droga na biegun to w zasadzie była droga z pustki do pustki i przez pustkę. A tak wiele się tam dzieje. Dla mnie to było najważniejsze doświadczenie życiowe, a dla innych ludzi tam jest tylko pustka, w ogóle nic. Myślę więc, że to człowiek nadaje znaczenie miejscu.
OO: Trudno się z tym nie zgodzić. Panie Marku, dziękuję bardzo za rozmowę!
MK: Nawzajem! Podczas takiego wywiadu to nie tylko Pani zadaje pytania, ale ja też muszę je sobie zadać. Odpowiadam Pani, ale też sobie i ciągle dowiaduję się czegoś nowego, więc to jest ciekawe…
Opracowanie wywiadu Anna Czeredniczenko, Mikołaj Wernecki, Anna Svetlova
Foto Denis Szczegłów