W świetnym wstępie do przygotowywanego na rosyjski rynek „Dziennika” W. Gombrowicza, pióra Mariusza Wilka, uderzyła mnie jedna okoliczność. Mariusz Wilk napisał wstęp, który mógłby ozdobić każde z obcojęzycznych wydań. Oraz to, że wybitny pisarz, podróżnik i znawcy Rosji nie postawił prowokującego i zarazem intrygującego pytania: Po co Rosjanom Gombrowicz? Korzystając tedy z okazji, stawiam to pytanie sobie. A ponieważ nie znam Rosji, znam niewielu Rosjan, sam przed sobą jestem ciekaw, jakie mogą paść odpowiedzi.
Pytam więc: Po co Rosjanom Gombrowicz? Po co w dodatku książka tak prowokacyjna i przewrotna jak „Dziennik”? Czy nie wystarczy im „Człowieka w futerale” – albo już nawet „Szynelu”? Rosjanom, którzy mają najlepszą literaturę pod słońcem? Którzy mają „Zapiski iż padpolija”? Przecież większość tych idei, które pojawiają się w „Dzienniku” daje się wyprowadzić z ich własnej twórczości – wystarczy, jeśli będziemy to wszystko dobrze czytać. Jest tam tyle o Formie, przejawiającej się pod różnymi postaciami, o uleganiu jej, że doprawdy więcej nie trzeba. A niedojrzałość? To widzimy na co dzień, zresztą nie tylko w Rosji, bo jeszcze bardziej w samo-infantylizującej się Europie. A tragiczne odczucie życia? O tym w Rosji śpiewa cała Rosja. Okudżawa, Wysocki, Galicz, nawet śpiewa Rosenbaum, przyjaciel premiera Putina. Jeśli zaś chodzi o jeden z podstawowych motywów twórczości Gombrowicza, cierpienie, to któraż literatura opisuje go więcej niż rosyjska? Tu pojawią się całe łańcuchy nazwisk, szczególnie w czasach sowieckich. Czego więc nie dostaje rosyjskim elitom, co mógłby im dodać Gombrowicz? Otóż wydaje mi się, że jest coś takiego – a może nawet są to dwie rzeczy, u Gombrowicza ze sobą związane. To dystans – i humor. To śmiech. Oczywiście, jest go w twórczości rosyjskich pisarzy wiele, ba – bardzo wiele. Tak dużo, że chyba nie ma potrzeby wymieniać nazwisk. Jednak w przypadku Gombrowicza chodzi o dystans wobec samego siebie i swoich duchowych wyrobów – oraz o śmiech z siebie. No i także śmiech z tego, co w dziedzinie ducha do tej pory zrobiliśmy. Tu – tak mi się z daleka wydaje – z Gombrowicza może się Rosjanom przydać. Kto wie, może nawet bardzo przydać?
PS. (21 lipca 2011)
Chciałem napisać, po co Gombrowicz braciom Rosjanom… ale dzięki niedawnemu wyjazdowi do Petersburga szybko zrozumiałem, że mogę co najwyżej powiedzieć, po co był i nadal jest Gombrowicz potrzebny mnie – i czego mnie nauczył. Zajmowałem się jego twórczością dość systematycznie przez pięć bodaj lat – od momentu, gdy zetknąłem się z nią w czasie studiów. Mogę śmiało powiedzieć, że bardzo wiele z tego, co stało się ze mną od owej chwili, wyglądałoby inaczej, gdyby do tamtego spotkania nie doszło. I mogę podziękować Losowi, że urodziłem się pod taką gwiazdą – w czasach, gdy jego twórczość już istniała. No i jeszcze jedno: Że na początku moich poczytywań nie rozumiałem z Gombrowicza nic – a przynajmniej bardzo niewiele.
Właśnie dlatego, przez moją ignorancję, wszystko się zaczęło. Bo stała się ona źródłem mojego najgłębszego poniżenia. Nie mogłem nie przyznać przed sobą, że nigdy przedtem nie spotkałem się z Duchem, który tak by się mną zajął… i tak mną bawił. Tak drwił, mylił tropy, żartował. Pokpiwał, stwarzał mi złudzenie że już coś o nim wiem, a potem znów, gdy zdawało się, że udaje mi się łapać go za ogon, pan Witold znów ze śmiechem uciekał. Było to tak irytujące, tyle było w tym prowokacji, nawet szyderstwa, że zrozumiałem, że mam tylko dwa wyjścia: Albo odrzucić go, uznać, że w ogóle Gombrowicz nie istnieje, nigdy nie istniał, albo wziąć się do roboty i spróbować zrozumieć, o co mu właściwie chodzi. Bo jeśli tego nie zrobię, to… Tak, trzeba to powiedzieć: To mnie nie będzie.
Wszyscy autorzy, których czytałem do tej pory, byli dla mnie w lepszy czy mniej pełny sposób zrozumiali. Zaczynałem chłopięce czytanie od tego, co wówczas każdy: od Stevensona, Ferenca Molarna, Amicisa, Karola Maya… Potem były ksiązki trudniejsze, podsuwane przez nauczycieli – w tym podarowany przez panią od biologii „Faraon”. Po nich, już w liceum, czytałem tych, którzy w podręczniku byli zwekslowywani do przypisów. Szybko dostrzegliśmy, że na tle szkolnego nudziarstwa ich ksiązki są o wiele ciekawsze. Pozostanie tajemnica autorów podręczników, czy umieszczali ich tam dlatego, że chcieli ich zlekceważyć, czy też odwrotnie: za wszelką cenę, choćby w przypisach, chcieli ich młodym ludziom podsunąć. Jakkolwiek było, stało się: To dzięki nim poznałem twórczość Hemingwaya i troszkę Sartrea… potem innych wielkich Francuzów, a przede wszystkim Amerykanów. Właśnie wówczas przeczytałem Steinbecka, Caldwella, Faulknera i całe tomy amerykańskich opowiadań. Po nich byli inni, twórczość innych narodów… w której zajmowano się tym, co ważne; światem, ludźmi, ich problemami, cierpieniem, miłością, śmiercią. Wszystkim, czym literatura zajmuje się od zawsze i co, powtórzę, jako tako rozumiałem, a jeszcze bardziej starałem się rozumieć… Aż tu nagle pojawił się Gombrowicz. U niego też tamto wszystko jest, owszem, ale jest inaczej, od innej strony, z inaczej rozłożonymi akcentami. Oraz tym, co ciągle powtarza: Uważajcie ze mną, naiwni czytelnicy, bo „ja to ktoś Inny!…” Gdy zaś zacząłem czytać „Dziennik”, gdy comte Gomoro zmusił mnie do zapoznania się ze współczesnymi nurtami nie tylko literackimi, ale i w filozofii, gdy nakazał, abym zajrzał do Rabelaisa, Mantaignea, poczytał trochę bardziej systematycznie Szekspira, Goethego i Manna… wówczas powoli, ale to bardzo powoli zaczynałem rozumieć, o co mu chodzi. Że owszem, ci wszyscy są ważni, trzeba i należy ich znać, ale nie dla celów edukacyjnych, encyklopedycznych czy erudycyjnych, lecz przez wzgląd na samych siebie. Na mnie, na ciebie. Przez wzgląd na swój własny rozwój. Że oni wszyscy ważni o tyle, o ile pomagają, abym ja stał się ważny. Są po to, żebym zrozumiał swoją, idącą gdzieś od Sokratesa aż do Kierkegaarda, a potem jeszcze dalej, do Stirnera, jedyność. Jedyność, co wcale nie oznacza, że wielkość, bo ta jest nam dana albo nie. Jeśli jednak rozpoznamy jedyność, będziemy jej świadomi, zanalizujemy i opiszemy jako coś bezwzględnie naszego, wówczas może okazać się, że także nasza miałkość i banalność, średniość, wyrażona, wyznana i opisana, staje się czymś ważnym. Poprzez ten akt wyzwalamy się z niej, stajemy ponad, zaś dzięki wyznaniu naszej bylejakości jesteśmy wobec niej swobodni. Ba, panujemy nad nią i wszystkimi naszymi brakami… a wiedząc o nich i panując możemy wziąć się do roboty i zrobić z siebie tego kogoś, kto jest w naszym zasięgu. Kogo już w jakimś stopniu poznaliśmy. Nie, żeby wzorować się na innych, przyklejać sobie różnokolorowe łatki, ale żeby z naszego materiału, danego przez Boga czy Naturę, zrobić kogoś, kto jeszcze bardziej niż poprzednio, bo świadomie, będzie właśnie jedynym. Gombrowicza od pozostałych piszących różniło to, że oni zajmowali się światem, zaś on zajął się sobą. Tak, sobą, wyznającym na początku „Dziennika”, że to, co go naprawdę interesuje, to „Ja – Ja – Ja – Ja”. Nie kurczowe, pępkowe, infantylne, egocentryczne, ale do szpiku siebie świadome. Zająć się sobą jako pojedynczym człowiekiem. Siebie takiego, z całym radykalizmem podejścia oraz wszelkimi wynikającymi z tego konsekwencjami wysunął był Gombrowicz na pierwszy plan. Gdyby się zastanowić, to okaże się, że niby nie mówi nic nowego…, ale mówi to tak po nowemu oraz tak świadomie i odważnie, że to musiało – musi – się stać zaraźliwe. Idąc tą drogą szybko zauważmy, że to staje się także twórcze. Że zmusza do twórczości. Że nie możemy tylko iść jego śladem, bo za chwilę powie nam jak Nietzsche: „Znaleźliście mnie, bo nie szukaliście siebie”. Że musimy pójść przez świat po swojemu.
To było jak odzyskanie utraconej czci. Szacunku do samego siebie. Także poczucia duchowej godności. Bo do tej pory byłem tylko uczniem. Byłem co najwyżej studentem – a on wzywał mnie, abym był mu równy. Nie poprzez ksiązki, dzieła, nie na poziomie artystycznym, bo to doprawdy nie jest najważniejsze. To także czasem nie do zrobienia. Równy jako człowiek – to znaczy nie rezygnujący ze swojej dumy i poczucia duchowej suwerenności. Do tego mnie Gombrowicz wezwał, a wzywając wskazał też drogę. Jak każdy wielki nauczyciel, tak i on nie tyle mnie pouczał, co pociągał przykładem: „Ja zrobiłem to tak, spróbuj, może i dla ciebie ten sposób okaże się użyteczny”. Wskazywał sposoby, techniki, metody, z których pierwsza i najważniejsza to dystans wobec tego, co nas uciska. Co nam doskwiera. Co kłodą na drodze… a co może się stać materiałem, z którego wyciosamy szczudło, jeśli nie katapultę. Do tych technik dodawał jeszcze coś. Jeśli nasza walka, wysiłek w staraniach o dotarcie do samych siebie, stworzenia nas świadomych okaże się zbyt trudny, mozołem nas przygniatającym, wówczas zawsze mamy jeden niezawodny ratunek. Śmiech. Z nas samych, naszego uporu, zacietrzewienia, naszej w tym śmieszności. Bo ona także przecież jest, czyha i nie odstępuje na krok. Ten śmiech, on nas wyzwoli i przyniesie ulgę. Złapawszy oddech, chwilę odpoczynku, będziemy mogli znów powrócić na naszą ścieżkę.
Tego nauczył mnie Gombrowicz. No i jeszcze kilku innych rzeczy.
Pokory.
Realizmu.
Szczerości wobec innych i samego siebie.
Także tego, że jeśli już otwierasz usta, to twój głos powinien brzmieć suwerennie i kategorycznie
I zostawił też dyskretnie się pojawiającą pociechę, że w tej walce, z sobą samym a po trochu ze światem, jeśli tylko będziesz się starać, co i raz błyskać będzie – jakby sam Bóg puszczał do ciebie porozumiewawcze oko – łut prawdziwego Piękna.