W 2016 roku do redakcji Gazety Petersburskiej dzięki uprzejmości Polki zamieszkałej w Łodzi dotarł pamiętnik pani Marii Bielaninej z domu Wasiak urodzonej w 1915 r.Leningradzie i i zamieszkałęj przy nabrzeżu rzeki Fontanki. Mamy nadzieję, że odnajdziemy bliskich znajomych lub krewnych Autorki wspomnień.Poniższy tekst zamieszczamy w 76. rocznicę przerwania pierścienia blokady i poświęcamy pamięci Marii Bielaninej z domu Wasiak.
Redakcja Gazety Petersburskiej
Maria Bielanina
ŻYCIORYS
Urodziłam się 16 listopada 1915 roku w Petersburgu, dokąd rodzice moi przenieśli się z Polski w 1914 roku. Ojciec pracował jako inspektor podatkowy oraz jako nauczyciel, matka pracowała jako bibliotekarka. W 1931 roku po ukończeniu w Leningradzie szkoły podstawowej pracowałam przez krótki czas jako uczeń kreślarski, potem jako samodzielny kopista i jednocześnie uczęszczałam na popołudniowe kursy przygotowawcze na wyższe studia. W 1933 roku zostałam studentką Leningradzkiego Pediatrycznego Instytutu, który ukończyłam w 1941 r, uzyskując dyplom lekarza. Zbiegło się to z rozpoczęciem II Wojny Światowej na terenie Związku Radzieckiego – pozostałam w Leningradzie przez okres blokady, pracując kolejno w Klinice Położniczej im. Gaasa jako lekarz anatomopatolog i pediatra, następnie od października 1942 do wiosny 1944 – w Klinice Chorób Dziecięcych im. Pasteura jako anatomopatolog. Anatomią patologiczną, a zwłaszcza medycyną sądową zaczęłam interesować się od III roku medycyny: pracowałam w kółkach naukowych z tych przedmiotów i uczęszczałam do placówek Ekspertyz Sądowych, także po ukończeniu Leningradzkiego Pediatrycznego Medycznego Instytutu miałam objąć stanowisko kierownika Przychodni „D” w jednym z województw z równoczesnym uprawnieniem do pełnienia obowiązków okręgowego eksperta sądowego. Z powodu jednak działań wojennych wokół Leningradu i w samym mieście, ja jak również inni lekarze nie wyjechałam – pozostałam pracować na miejscu.
W dniu 6 kwietnia 1944 r wstąpiłam do szeregów Wojska Polskiego /Armia P.P./, gdzie pełniłam służbę podczas wojny i po zakończeniu wojny przez 11 lat, początkowo jako oficer bez stopnia, awansowałam następnie i w chwili demobilizacji w listopadzie 1955 r byłam w stopniu podpułkownika. W wojsku pełniłam następujące obowiązki: podczas działań wojennych pracowałam jako anatomo-patolog I P.A.L./Anatomo-patologiczne Laboratorium Ruchome I Armii W.P. obsługuje szpitale dywizyjne i pułkowe/; po zakończeniu wojny w ciągu 3 lat pełniłam obowiązki anatomo-patologa i medyka sądowego okręgu łódzkiego, a od roku Pracowni Anatomii Patologicznej i Medycyny Sądowej. Latem 1995 roku objęłam stanowisko eksperta sądowo-lekarskiego w tej samej jednostce aż do chwili demobilizacji 24 listopada 1955 r.
Na wszystkich kolejno zajmowanych stanowiskach w wojsku praca antomo-patolga była ściśle połączona z pracą medyka sądowego. W 1943 r w Leningradzie ukończyłam kurs przeszkolenia fachowego lekarzy-prosektorów przy Instytucie Doskonalenia Kadr Lekarskich. Po wojnie w Polsce byłam słuchaczką kursu z medycyny sądowej – w 1948 r w Zakł. Med. Sąd. We Wrocławiu, a w 1954 r w Zakł. Med. Sąd. W Warszawie.
Od września 1954 r, będąc w wojsku, zaczęłam pracować w charakterze asystenta w Zakładzie Medycyny Sądowej Akademii Medycznej w Łodzi pierwotnie w wymiarze 2,5 godz. dziennie, a z chwilą wyjścia z wojska – na pełnym etacie: od dnia 1 lipca 1956 w charakterze asystenta, a od września 1958 r – adiunkta. W 1958 r uzyskałam I stopień z medycyny sądowej.
W listopadzie 1961 r przeniosłam się do Gdańska – od 1.11.1961 do 30.4.1965 pracowałam z Zakładzie Medycyny Sądowej A. M. w Gdańsku – byłam na etacie stypendysty na II stopień specjalizacji – w dniu 8 kwietnia 1965 r uzyskałam II stopień specjalizacji z medycyny sądowej.
Następnie wróciłam do Łodzi – od dnia 1 czerwca 1965 r jestem zatrudniona w charakterze starszego asystenta w Zakładzie Medycyny Sądowej Wojskowej Akademii Medycznej w Łodzi.
Jestem wdową, dzieci nie posiadam – moje nazwisko z domu Wasiak. W styczniu 1942 r zawarłam związek małżeński, przyjmując nazwisko męża Bielanina. Mąż mój zginął na wojnie w 1942 r
Wydawano chleb od 9-tej rano w piekarniach –na olbrzymich półkach jak sieroty leżało kilkanaście bochenków…
Stoi przede mną talerz. Złocisto-brązowy kotlet o łagodnie zaokrąglonych brzegach prawie przykryty grubo krajaną z lekka podrumienioną cebulą. Puszyste śnieżno-białe kartoflane piure, delikatne kremowe łodyżki szparagów. Wygląda zachwycająco, dawno nie oglądałem czegoś tak miłego.
Jak Ci wiadomo, miałam możność raczej zmuszona byłam przebywać w warunkach spaczonych zagadnień kulinarnych tak pozwalam sobie oceniać sytuację, która się wytworzyła w Leningradzie zimą 1941 r. Myślę o tym przypominam i chcę w jak najmniej słów jak najwięcej Ci powiedzieć –
_*_*_
We wrześniu, w trzecim miesiącu wojny wprowadzono kartki, lecz nikt o nie nie dbał, leżały po stolikach, na dnie torebek i toreb gospodarczych. W sklepach było wszystko, choć mogła dziwić pewna jednostajność. Nie przychodziło nam do głowy, że to ostatni oddech handlu. Dużo było kawioru – 200 rubli półkilowa puszka. Norma chleba wydawana na kartkę była tak duża iż nie zostawała wykupiona. Jednym słowem w przewidywania nikt się nie bawił i zapasów nie robiliśmy.
Ciężar gatunkowy zagadnień kulinarnych. Mało kto w tak namacalny sposób mógł przekonać się o tym. Właśnie chcę w jak najmniej słów jak najwięcej opowiedzieć.
W sklepach kończyły się towary, nowe nie przybywały, więc po wyprzedaży zamykano je. Miasto przypominało człowieka, którego boli ząb – ogląda świat przez ten ból. Dwa dni czadziły składy Badajewa – olbrzymie magazyny cukru. Tłumy ludzi chodziły tam zbierać ziemię – podobno była słodka bo przepojona spławionym cukrem.
Nabierali ,rozkopywali ją do worków ,słodzili herbatę i długo jeszcze potem można było nabywać ją pod nazwą ,,ziemia z badajewskich składów,,.
Codzienne wieczorowe bombardowania obejmowały różne dzielnice. W zimną listopadowa księżycową noc spadła bomba obok nas ,bo do kanału /Fontanka/ ,na brzegu którego mieszkaliśmy . Wybiło prawie wszystkie pozostałe jeszcze szyby .Gdy ucichło poszliśmy zobaczyć jak się mają u mojej przyjaciółki ,która mieszkała bliżej miejsca wybuchu. Warstwa tłuczonego szkła pod nogami na chodniku. Wchodzić do ich mieszkania nie było potrzeby, rozmawialiśmy przez okna pozbawione ram- był to wysoki parter.
Wieczorami przy alarmach wszyscy schodzili do schronów- nie schodziłam nigdy ,zostawałam z kotem sama ,siadałam na ciepłym piecu i czekałam .Miałam wtedy zupełnie nieludzki apetyt ,pamiętam – raz nie zauważyłam jak zjadłam pół koszyka surowej marchewki ,bo była pod ręką ,a siedziałam bez ruchu przyczajona i gotowa do wyskoczenia z mieszkania. Potem zostawałam na łóżku i spałam dalej.
Uszkodzono elektrownię ,zgasło w mieście światło, przestała wychodzić prasa, umilkło radio. Zaczeła się zima-ostra i długa zima 1941 roku. Sklepów nie było –tylko piekarnie, oraz punkty zbiorowego żywienia. Na tych ostatnich można było za pieniądze tanio dostać zupę składającą się z gorącej wody i kilu pływających makaronów lub wodę zamieszaną drożdżami .Stało się po nią w krótkiej kolejce. Na kartki, które były podzielona na trzy kategorie /1 ,2, i ,,niepracująca,, czyli osoby ,,na utrzymaniu,, coraz trudniej było wykupić należne szczupłe normy cukru ,kaszy ,mięsa. Uganiając się tak kiedyś po mieście z niezrealizowanymi kartkami mięsnymi ,których termin mijał jak dziś pamiętam 5-stanęłam na ulicy w kolejce po sine kościste kury. Wzdłuż ulicy zaczęły układać się do pocisku dalekosiężnej artylerii. Coraz bliżej nas -liczyłam na to , że ludzie się przestraszą , pouciekają , szyk kolejki się ruszy ,wtedy podskoczę do samych drzwi sklepu .
Faktycznie tak się stało, około 10 osób postąpiło tak , zawahałam się w ostatniej sekundzie i właśnie pocisk uderzył w krawędź chodnika przy drzwiach – pozabijało tych ludzi, pędziłam do domu jak szalona, kartki zginęły.
W stołówkach zaczęli tą zupą i porcję kaszy dawać na kartki, chętnych było daleko więcej niż porcji, odbywały się więc przy otwarciu istne szturmy drzwi wejściowych, przy których łatwo można było zostać zdeptanym lub uduszonym. Mieliśmy sąsiadkę, pracującą w jednym z takich punktów pół sklep pół stołówka – była to nawiasem mówiąc Polka bardzo obrotna baba, którą w kilka lat potem zabił w łóżku kochanek. Do niej to kilka razy udawałam się wieczorem przed zamknięciem sklepu przez tylne wejście, ażeby za wszystkie nasze kartki za pieniądze oczywiście wykupić należne słodycze i herbatę. Bałam się, bo mogli odebrać pakunek jeszcze w środku, lub na ulicy lub władza mogła się przyczepić. W tym ostatnim wypadku należałoby idąc obok milicjanta powyrzucać w śnieg wszystko, co się dostało. Nie wpadłam nigdy, ale pędziłam do domu jak mogłam najszybciej, a to było daleko i tramwaje już dawno nie chodziły, tory zasypało śniegiem, nie było w tym mieście chodników i jezdni, były drogi nierówne wyboiste, po którym jak duchy powoli sunęły postacie ludzkie, a i tych było bardzo mało. Przyjęła się wtedy moda zaciągnąć pasek po wierzch palta, nie wiedziałam, że istniała ona jeszcze gdzieś poza tym czasem, dla tego długo nie mogłam przyzwyczaić się widzieć Ciebie z pakiem na palcie – wzdrygam się jeszcze i teraz bo dla mnie to znaczy głód i śmierć z zimna i głodu. W domu nikt nie kładł się spać czekali cierpliwie aż przyniosę jakieś 400 gr. pomadki lub cukierków – mieszaniny otrębów i dzieliło się to na 7 osób i każdy w łóżku zjadał swoją część natychmiast.
Mrozy były silne, pękły rury, zostaliśmy bez wody, trzeba było nosić wiadrami z Fontanki – płytki cuchnący kanał dno którego pokryte zdechłymi kotami i dziurawym rdzawym naczyniem i mułem. Ci co mieszkali nad Newą mieli dobrą wodę.
Pracowałam w klinice położniczej jako pediatra i oczywiście jako młodszy lekarz położnik. Codziennie chodziłam do pracy, brałam dyżury co drugi dzień/chętnie się zgadzali, bo inni mieszkali daleko i trudno im było codziennie chodzić, a warunki materialne mieli lepsze , bo to były albo żydówki albo żony lub przyjaciółki wojskowych/. Mnie zaś chodziło o to że na dyżurze dawali całodzienne utrzymanie nie wycinając kartki. Zupy zjadałam na miejscu, a kaszę lub inne części stałe przynosiłam dla męża i czasem rzadko prawda dla matki ojczyma. Przyszłam, podgrzałam, postawiłam przed nim/ bo siedział w kożuchu w kącie i skulony i milczał jak kamienny i znów szłam na dyżur. Porodów stawało się coraz mniej, kobiety dostarczała rodzina na małych sankach. Coraz częściej przywozili z drgawkami lub rozerwane po porodzie domowym. Centralne ogrzewanie było nieczynne, ustawione żelazne piece dymiły lecz nie ogrzewały. Pracowałam w palcie, na to fartuch, ręce myło się w wodzie z pływającym lodem i przystępowało się do szycia krocza, sanitariuszka świeciła łuczywem trzymanym nad miską z wodą. Bielizny pościelowej nie było, chore leżały na przepojonych krwią sztywnych od zeschłej krwi ich poprzedniczek materacach, przykryte z góry materacami, niewidoczne prawie w kłębach gęstego dymu, my chodziliśmy pochyleni, bo oczy szczypało. Dzieci umierały prawie wszystkie – brak mleka u matek, dym i zimno, brak pieluszek. Kobiety nie umierały, żadnej sepsy, żadnych zakażeń, chyba tylko zgon przy eklampsji. Noce dyżurne – lekarz, akuszerka i dwie sanitariuszki skupione wokół piecyka, prawie wetknięte w niego. Nie spaliśmy nigdy, mało się też mówiło, chyba że o tym kiedy chleba dodadzą, był to jedyny temat który ożywiał każdego i zdolny był wywołać dyskusję. Rwąc się z bólu lub podrzucane drgawkami kobiety przywozili mężowie na małych sankach dziecinnych, sankach które jako wspomnienie lepszych czasów zachowały czasami kokardki czy kolorowe sznury, owinięte w kołdry, w samych koszulach, drżące z zimna i brudu.
O piątej rano kobiety budziły się i chórem zaczynały wołać: Wody… Wody – mając na myśli gorącą do picia. Musiały czekać na nią dosyć długo. Lekarze dyżurni mniej nerwowi uspokajali je chodząc po korytarzu, bardziej nerwowi ryczeli na nie, a jeszcze inni znów zatykali uszy i uciekali od dyżurki i żadne nawoływania akuszerek nie w stanie ich były stamtąd wywabić.
Nikt z nas nie myślał o samobójstwie i rozmów na ten temat nie prowadzono, przypuszczam dziś że przygotowanie do samobójstwa wymaga pewnego wysiłku myślowego, pewnej fantazji, na to nas było nie stać. Aż tako jeden pamiętam miałam nocy dyżur z lekarką matką dwojga dzieci. Była to duża koścista więcej od nas głodna, kiedyś przystojna kobieta. Trzymała i zachowała psa wilka, co już samo było godne uwagi ponieważ wszystko co żyje – konie, psy, koty, szczury, wrony zostało dawno zjedzone. Więc strzegła go jak oka w głowie, bo stanowił on przedmiot kradzieży ,karmiła go łożyskami ludzkimi. Akuszerki z grymasem odkładały jej i związane w węzełek niosła z dyżuru. Z nią właśnie tamtej nocy rozmawiałyśmy o morfinie, sucho, obojętnie i rzeczowo, jak by chodziło. Ona miała klucz, ale coś mówiła o dzieciach a ja zdaje się chciałam przed tym zjeść dzienną rację chleba. Dziś bym nie nazwała tego chlebem – była to jakaś czarna zbita masa pojęcia nie mam z czego zrobiona. Ale to się nazywało chlebem i uważano to za chleb. Kartka chlebna warta była życia. Człowiek, który zgubił kartkę lub został ograbiony z niej a to się zdarzało, mógł uważać się za zmarłego wykreślonego z życia. A pytanie czemu ten czy tamten zmarł odpowiedź – zgubił kartkę była wyczerpująca.
Wydawano chleb od 9-tej rano w piekarniach –na olbrzymich półkach jak sieroty leżało kilkanaście bochenków, które dosłownie jak u Chrystusa miały nakarmić tłumy ludzi. Ważono chleb z apteczną dokładnością – dodatki wielkości fasoli były n a porządku dziennym. Niebezpieczna dla ekspedientki awantura wybuchała gdy komuś w tej malignie głodowej wydawało się że jest oszukany. Ilości chleba były różne zalecane od miesiąca i wartości kartki /pracująca, urzędnicza itd./. Największa ilość wynosiła 500 g. na kartkę pracownika. A wynosiła 500 g, najmniejsza zdaje się 150 g. – kawałek wielkości odpowiadającej drewnianej części szczotki której używasz do mycia rąk. Kartkę chowało się głęboko w zanadrze, chleb też. Nie wolno było pokazać chleba, było to niebezpieczne i najbardziej nietaktowne w tamtych czasach. Mogłeś położyć na progu srebrnego lisa, złoty zegarek – nikt nie ruszy ,chleb musiałeś chować mocno. Dlatego po dokonanym mniej lub więcej podziale chleba – każdy członek rodziny zanosił swój do jemu tylko znanej kryjówki. Nierówność kartek stwarzała dramaty – jeden dostawał więcej, drugi zupełnie mało – podział na równe części znajdował się wyjątkowo rzadko i to w rodzinach gdzie świadomie ktoś się poświęcał. U nas nie było tak, muszę przyznać że tylko w początku brało się wspólnie, dzieliło się równo – potem my z mężem oddzieliliśmy się od reszty, a oni też się tam podzielili. Chodzi o to, że mąż mój nie pracował, dostawał mało, ja natomiast miałam najlepszą kartkę, bo w grudniu personel medyczny przydzielony został do ciężko pracujących. Z przyjemnością muszę powiedzieć dziś że był u nas porządek z tym – pobieraliśmy wspólnie, dzieliłam na dwie równe części, nigdy nie oszukałam tego człowieka, a mogłam bo był łagodny i zrezygnowany. Inna rzecz że nawet wtedy podziwiałam jego wysokiej klasy uczciwość – on chodził po chleb, przynosił zawsze i spokojnie kładł przede mną wszystkie najdrobniejsze okruszki. Wtedy nie zwracałam na to uwagi – dziś go podziwiam. Chleb dawali na dzień naprzód. Ile dramatów ile przestępstw miały w sobie kolejki, ile ludzi umarło na progu piekarni – za dużo o tym mówić. Około każdej piekarni zbierał się zawsze mały rynek ponieważ chleb był jednocześnie jedyną wartością wymienną. Ustalony była ścisły cennik ,wartość przedmiotu lub usługi oceniana była na chleb, nie koniecznie już kupiony – mogła być to chlebna kartka. Tak nie pamiętam już dziś dokładnie co dziwne bo często wymieniałam chleb na kostkę cukru/ nie mogłam bez cukru, wolałam bez chleba/ ile kosztował cukier, tytoń, kasza jaglana itp.
Podczas mojej nieobecności w domu mąż pozjadał glicerynę, tran i inne jadalne leki oraz świece których używał do smarowania patelni. W ogóle sposób przyrządzania pokarmów o ile można w ogóle o takim mówić był swoisty. Chleba nie jadło się na surowo –wszyscy i mężczyźni i kobiety podsmażały go na patelni pokrajany w cienkie paski. Patelnie smarowało się rycyną, świecą lub wodą. To poranne smażenie chleba było nabożeństwem.
W początku stycznia udało mi się wymienić zegarek męża na 5 małych bochenków chleba – liczyliśmy że starczy nam na tydzień – zjedliśmy go w półtora dnia – krajało się cienki przeświecające kromki – pamiętam był suchy lekki i bez soli.
Dyrektor szpitala i jego zastępca byli żydzi. Zastępca dz. Lekutowicz chorował na cukrzycę, lubiłam mieć z nim dyżury – człowiek ten nie głodował i nawet czasem dawał kilka pastylek sacharyny. Któregoś dnia zawołał mnie i z miną tajemniczą zaproponował kilową torebkę mąki kartoflanej, byłam olśniona jego wspaniałomyślnością, nie przypominam a drugi dzień zrozumiałam jej sens. Nie przyszli obaj do pracy ani pan dyrektor ani zastępca – odlecieli samolotem poza pas oblężenia – to było możliwe przy ich kontaktach i gotówce. Potępiono ich i ogłoszono dezerterami pracy, lecz ci co podpisali ten wyrok, poumierali pewnie wcześniej.
W szpitalu oburzali się że ja zanoszę wszystko do domu, żartowali że to dla babci – nikt nie domyślał się że dla mężczyzny, a ja nie wyprowadzałam ich z błędu.
Coraz trudniej było z rana podnosić się do pracy, miałam obrzęki dolnej połowy ciała, schylenie się przy wkładaniu obuwia było nieznośne, a jednak przestrzegaliśmy częściowego rozbierania się do łóżka.
< nie odczytano…>
pociski i bomby /choć to paradoksalnie brzmi/ były tym co nas przy życiu trzymało bo dawało znać o istnieniu świata w ogóle.
Ja myślę, że rozwijała się choroba głodowa bo przyszła bezsenność – całymi godzinami człowiek leżał i myślał tylko o jednym – kiedy nastąpi rano, otworzą piekarnię i można będzie wykupić chleb. Każdy wysiłek kosztował drogo, trudno było z rana ubierać się, wychodzić z domu do pracy. Co 10-20 kroków i widziało się przyprószone śniegiem leżące postacie ludzkie, już zazwyczaj nie podchodziło się pomagać bo wiedziało się że samemu upadnie. Zwłoki były ubrane lub półnagie, rozrzucone na ulicy, nie sprzątane przez nikogo zmarznięte. Zwłoki schowane w bramach, leżące w pustych mieszkaniach. Zwłoki zmarłych w stalach, złożone jak drzewo w wysokie stosy. Na wiosnę jak się trochę ocknęli z tego odrętwienia i zaczęli sprzątać stosy te przewyższające wysoki mur szpitalny rąbano kilofami na bryły i wywożono za miasto.
Niektóre trupy miały powycinane miękkie części, nie zastanawiałam się wtedy co to ma znaczyć. W ogóle nie interesowałam się tymi trupami, najwyżej wzdychałam kiedy musiałam obchodzić na drodze. Nie było to moje specjalne nastawienie. Nie bałam się ,nie byłam przerażona, ani nastraszona, wcale nie myślałam o tym że jeden krok dzieli mnie od takiego końca. W ogóle o niczym prócz chleba nie myślałam – Wygląd żyjących był z pewności dziwny – że tam nikogo sytego z fotoaparatem nie było – mógł pozbierać ciekawy materiał. Obraz głodu w całej jego wyrazistości.
Wiem że byliśmy bardzo chudzi, bardzo bladzi i bardzo zakopconych twarzach zapadniętych zgaszonych oczach. Nikt nie śmiał się i nie uśmiechał się. Krok powolny i z wysiłkiem. Miałam mostek po drodze, już od domu zaczynałam przygotowywać siebie na jego 5 stopni w górę i 5 w dół. Chciałabym zobaczyć swoje historie chorób z tamtego okresu, bo nie pamiętam co tam pisałam.
Umierało więcej mężczyzn, daleko gorzej znosili oni, nie myli się, wyraźnie dziczeli, zamknięci w sobie mrukliwi zakopceni mogli siedzieć cały dzień i milczeć wpatrywać się w jeden kąt. Już to jedno mogło człowieka do szału doprowadzić.
Zatracało się wszelkie pojęcie płci, naturalnej wstydliwości – nie przypominam sobie żebym widziała ludzi załatwiających się na ulicy lub żebym to sama robiła, natomiast zasługuje na uwagę fakt, że łaźnie były wspólne /oszczędzano paliwa/ mężczyźni i kobiety podobno /nie byłam sama w tym okresie w łaźni/ myli się obok siebie bez żadnego wrażenia.
Cierpiałam bez słodyczy we śnie najwięcej widziałam cukier. Kiedyś w dyżurce którejś z lekarek upadł pod stół kawałek cukru wielkości, nie podniosła go z ziemi. Ja nie spuszczałam z niego oka, przeczekałam gdy wszyscy wyszli, wlazłam szybko pod stół i zjadłam go. Byłam wtedy w 7-mym miesiącu ciąży.
Mieliśmy kota, głodował z nami razem, zdziczał zupełnie. Na naradzie rodzinnej postanowiono go zabić żeby się nie męczył no i zjeść. Udusiłam go własnoręcznie, nie stawiał oporu. Do jedzenia się nie nadawał ze wszystkich otworów zwierzęcia leciała ropa, zamiast mięśni galaretowata błonka. Byliśmy zmartwieni nie tym że tyle żył lecz tym że nie mógł służyć po śmierci, zabrał nam jeszcze jedną szansę.
Jak w krzywym zwierciadle było wszystko na odwrót , na ogół nie dziwili się niczemu, zdziwienie jak każdy przejaw uczucia wymaga energii, więc za kosztowne. Lecz jeśli już chodzi o zdziwienie to raczej dziwili się że człowiek żyje niż temu że umarł. Dla zgonu znów zostało użyte słówko żargonowe, nie używane w żadnych innych okolicznościach. Nie mówiono „umarł”, „skonał”, „nastąpił zgon”, nie po prostu krótko i lakonicznie określali rosyjskim słowem „zagnułsa”
(brak kartki)
Wzdłuż dwoje sanek dziecinnych ulokowałam się opatulona kołdrami zupełnie – był straszliwy mróz. Sanki ledwo ciągnięte przez dwóch wygłodzonych mężczyzn – mojego męża i sąsiada z kamienicy, nawiasem mówiąc też z rodziny uchodźców polskich. Sanki skakały na wybojach, , myślałam, że jazda nigdy się nie skończy. Było to 29 stycznia -dzień mojego dyżuru w szpitalu. Ledwo zdążyłam wgramolić się na łóżko jak urodziłam 8-miesięczną dziewczynkę. Po kilku dniach umarła jak wszystkie inne dzieci. Nie mogłam temu zapobiec, nie było pokarmu zupełnie. Przeszłam wszystko co przechodziły nasze pacjentki. Sala bez światła, zabite dyktą okna, zimno, dym, obok zmieniające się chore. Sąsiadka moja duża ciężka kobieta przywieziona nieprzytomna z eklampsją rzucała się i charczała na łóżku ze trzy doby, aż umarła. Miałam temperaturę wysoką, obrzęki spadły, okazało się, że jestem ogromnie wyniszczona, do tego biegunka i kaszel bez chwili przerwy. Klinika nasza w tym czasie była czysto położniczą – nie bało komu rodzić. Jedno półpiętro tylko pozostało dla kobiet. Reszta została przerobiona na swoisty szpital – jakich się nigdzie nie widuje. Był to stacjonar dla dystrofików z tam że każda fabryka czy zakład na swój koszt wyremontowali jedną czy dwie sale ,to znaczy zabili na nowo okna dyktą uszczelnili je, wstawili piecyk kierowali tam swoich pracowników chorych na „głód”. Leczenie całe polegało na leżeniu tzn. braku wszelkiego ruchu i wysiłku oraz wzmożonym karmieniu. Dawali tam rzeczywiście wspaniale – pół kilo chleba, 50 g. masła, 100 g cukru ponadto zupę i kaszę na obiad i kaszę na kolację. Przyjmowała zaś chorych nasza stara izba przyjęć położnicza. Wyobrażasz sobie jak trudno było się tam dostać. Trafiłam tam dzięki sprawiedliwości i życzliwości naszej zastępcy do spraw leczniczych. Była to nieprzyjemna, wulgarna, tęga baba, mało inteligentna, i bardzo chytra. Nie lubiano jej i bano się. Żyła dobrze, w tamtych czasach mając przyjaciół przy produktach potra..(brak kartki)
<nie odczytano…>
Ona to właśnie wzięła nasz zegarek. Pamiętam do dziś pierścienie na jej grubych kiełbaskowatych palcach i cudowne futro. Nazywała się Kotowicz, mieszkali oni za miastem i nawet trzymali wtedy krowę co było już zaiste cudem wtedy. Dość na tym że ta kobieta chciała mi pomóc i pomogła jak nikt. Przeniosła mnie na górę do stacjonaru. Nie dość tego kiedy w odwiedziny przywlekł się mój mąż i sennym głosem oświadczył że dwa razy upadł na ulicy, przeraziłam się i zaczęłam płakać a to też było bardzo dziwne bo nie płakało się wtedy. Ulokowała ona i jego w tym stacjonarze na męskiej sali z tym że nie wolno nam było przyznawać się do „pokrewieństwa”. Więc pisaliśmy do siebie karteczki przez sanitariuszkę. Była to wielka wygrana, bo kartki jego i moją odesłałam do domu i staruszkowie przez cały miesiąc mogli z chleba korzystać. Nie było to przepisowo kartki należało oddawać przy przyjęciu.
Myślę że wtedy przechodziłam chorobę głodową taką jak ją w podręcznikach opisują – ogromne osłabienie, apatia, niechęć do wszystkiego. Myśli zajęte jedynie i wyłącznie swoją osobą i poświęcone jedzeniu. Rozmowy tylko o jedzeniu. Świat nas nie interesował i nie wiedzieliśmy że istniał , biegunka, ciągnące bóle w mięśniach i ścięgnach podudzi. Bezsenność. Do 11-12 nie można było zasnąć, od czwartej już się budziło wszystko. I zimno wiecznie. Daleko więcej niż wyniki wojny interesowała człowieka własna biegunka, pragnę zaznaczyć, że nie czytałam wtedy ani jednego zdania. Radia nie było, gazet też, książki nie oglądałam od kilku miesięcy, żadnego planowania w rozdziale posiłków nie było ani u mnie ani u innych – zjadało się z miejsca wszystko co się dostało. Jak z rana o 9-tej cały chleb cukier i masło szło na raz, potem długo czekało się do obiadu. W mojej sali były kobiety z jakiejś fabryki, nie wiem dokładnie jakiej, tylko gdy ich przychodzili odwiedzać koleżanki przynosili w buteleczkach olej. Więc miało się czym świecić – inne stale tonęły w półmroku w dzień. Poza tym dostawałam kilka razy spodeczek tego niezbyt już świeżego oleju – maczało się chleb. Płaczliwość, rozdrażnienie, logoreja, bieg myśli .
Budynek naszej kliniki położniczej stał w złym miejscu.Naprzeciwko znajdował się ,,Krasnyj Treugolnik,,,jeden z największych zakładów przemysłu gumowego w Rosji.Niszczono jego dzień w dzień i wszystko co nie trafiło na jego teren trafiało w nas,tak że byliśmy zniszczeni dokumentnie od stronu ul.Gaaza. Byłt to pociski artylerii dalekosiężnej.
W końcu lutego wyszłam stamtąd do somu i do pracy.Jakby trochę oprzytomniałam po tym jedzeniu ,choć wiecznie byłam głodna i myślałam o jedzeniu,o żarciu.w domu spojrzałam pierwszy raz od kilku miesięcy w lustro-podobałam się sobie-byłam biała jak kreda i cienka jak minog.Poruszałam się z trudem bo duszność została.Ale głowę miałam stanowczo normalniejszą,bo widziałam przynajmniej co się naokoło mnie dzieje.Zobaczyłam twarze i zaczęłam rozumieć gdzie jesteśmy i co się dzieje.
Pracowałam na starym miejscu z tym ,że przyjmowałam chorych do stacjonaru. Przychodzili sami lub przywozili ich na sankach owiniętych w koce,które niezależnie od barwy pierwotnej były szare od wszy.Widziałam dużo,lecz materiał ten nie został ani przebadany ani opisany,aż żal, bo był ogromny i bogaty.
Widziałam suchą postać głodu,oraz postać z obrzękiem.Dużo szkorbutu oraz innych zmian ,które potem zaczęto nazywać jako pelagra. Zupełnie były to podzwrotnikowe typy ci leningradczycy-brązowa wyschnięta skóra ,pokryta jak u tygrysa centkami,wyszczerzone w suchym połysku czarnych spieczonych warg zęby.ataki histeryczne straszne u mężczyzn.Z kobiet żadna nie miała okresu po kilka miesięcy do dwóch lat.To ostatnie zjawisko nie było związane tylko z głodem,bo potem obserwowałam je u zdrowych jak konie młodych kobiet pracujących przy sprzedaży ,a więc z przyczyn zrozumiałych nie zagłodzonych.Z pewnością był to wpływ psychozy bombardowań i obstrzałów o których nie mówię .Z tym ,że w najgłodniejszym okresie ,to znaczy październik 1941- marzec 1942 bombardowań nie było,obstrzały natomiast nie ustawały i miało się wrażenie,że Niemcy cudownie obeznani są z rozplanowaniem miasta,bo pociski latały dokładnie wzdłuż ulic.Wychodząc z domu człowiek nie był nigdy pewny powrotu,do tego się przyzwyczailiśmy.
Już nie miałam w nocy dyżurów,przychodziłam po trzeciej do domu.Trochę ociepliło się ,zaczęło świecić słońce.Ale wciąż jeszcze była zima-skończył się zapas piłowanego drzewa-trzeba było piłować.Drzewa mieliśmy dużo,zapasy zrobione na zimę prwie nietknięte bo gotowania nie było.Były to przeważnie olbrzymie kłody brzozowe,ciężkie jak słonie,te kłody które ja własnoręcznie jesienią przetaszczyłam z ulicy,jak je samochód ciężarowyy zrzucił przed wejściem.Teaz wybiealiśmy najcieńsze z nich i na wierzchu leżące-brewienko grubości dyszla i piłowaliśmy z sapaniem ok. 4o minut ii spoceni byliśmy jak myszy i wykończeni.
W marcu dodali trochę chleba oraz zaczęli dawać po trochu na kartki amerykańską czekoladę z brył i cudowny ich szmalec,a także konserwy mięsne- przywozili to drogą lodową przez jezioro samochodami.Całe karawany tych samochodów ciągnęły nocą do miasta.Dawali tego bardzo pomału,ale były to cenne produkty. Niestety dla wielu żyjących było za późno.Tak obserwowałam to na swoich staruszkach-rodzicach ojczyma.Nie wstawali już z łóżek,więc przynosiłam im pobrane na kartki porcje,kładłam każdemu przy łóżku.Połykali momentalnie ,cieszyli się pzy tym jak dzieci,płakali z radości i wzruszenia. Fantastycznie głód amienia psychikę człowieka,w żadnym przypadku nie powiem by uszlachetniał.To co widziałam,przeczy temu.Najbadziej kochający ludzie zazdrosnym okiem pożerali porcję sąsiada.Wszystko to na nic-biegunka bez przerwy,chyba to był okres nieodwracalny naruszenia własnego białka określana wtedy jako dystrofia III-śmiertelna. Odrzucając względy ludzkie na takich pacjentów żal było pokarmu,lepiej go było dać przy dystrofii I i II .Rozpoznania ustalaliśmy na oko ,nie potrafię ci dziś powiedzieć na jakich ścisłych danych opieraliśmy się,była to prawdopodobnie kwestia dużego opatrzenia się i tyle.
W marcu męża zabrali do wojska – poszedł o własnych nogach z czego byłam dumna do dziś dnia jestem dumna. Przeszkolili ich króciutko i wysłali na leningradzki front gdzie oczywiście w pierwszej walce został zabrany pod Kołpino. Zawiadomienie listowne o tym otrzymałam jesienią, jak był jeszcze w koszarach. Jeździłam do niego raz – rozmawialiśmy chwilę na ulicy o zmierzchu, przywiozłam mu coś tam z jedzenia i najważniejsze wódkę która miała udobruchać chama oficera który go tam gnębił za N „nadmiar inteligencji”. Pojechałam drugi raz – na Newskim pocisk trafił w przedni wagon, jakieś luźno leżące kończyny, krew ściskająca z stopni pomostu. Pozrywało druty musiałam wracać. Następnego dnia nastałam koszary puste – wartownik pilnował i powiedział że wyruszyli wczoraj. W ten sposób skończyło się życie rodzinne.
Zostałam w mieszkaniu z dwojgiem konających ludzi. Była tam przed tym jeszcze dorosła córka ich z mężem i małym synem lecz oni w jakiś przemyślany sposób ewakuowali się jeszcze w styczniu – wyżyli są to ci sami ludzie których list z Lenigradu Ci ostatnio czytałam.
Za kartki dawali coraz lepiej, to znaczy przeraźliwie mało ale regularnie i pierwszorazowe produkty. Chleb poprawił się – pieczony z prawdziwej mąki bez domieszek był wspaniały. Zaczęli dawać wódkę po pół litra na miesiąc. Nie doceniałam wtedy wartości energetycznych alkoholu – wymieniałam ją z miejsca na cukier lub czekoladę już nie przypominam sobie w jakim stosunku. Machorkę.
Prócz nas wszystko okazuje się, było na swoim miejscu i w porządku – dzikim spojrzeniem obdarzyłam rozwichrzoną kępkę młodej trawy przebijający przez kamienie. Nie mogłam uwierzyć że to była taka jedna zima, nam się że minęły lata od poprzedniej zieleni.
W kwietniu w prawie jednym dniu zmarli obaj rodzice ojczyma. Za dzienną kartkę chlebną jednego z nich przyjaciółka moja pomogła mi obszyć ich ciała w białe nowe obrusy, za drugą kartkę najęło się człowieka z wózkiem i zawiozło się na punkt zwozu zwłok. Obowiązkowo musiały być zaszyte w tkaninę jak mumie. Każdego przyjętego wpisywali do księgi – dane personalne jego oraz osoby dostarczającej dawali numer i pokwitowanie. Kilka razy dziennie przyjeżdżały samochody i zabierały te mumie za miasto, gdzie pochowano , w mieszkaniach jednak jeszcze przez dług czas leżały trupy, bo nikt tam nie zaglądał prócz złodziej nie zaglądał.
W dużym pięciopokojowym mieszkaniu zostałam jedna. Po trochu musiałam zabrać się do prania najniezbędniejszych rzeczy bo całą ziemią się tego nie robiło , było tego tych warunkach braku wody sporo, wyrzucało się po prostu na nasze zapasowe schody/mieszkanie mało oddzielone wejście kuchenne i tak zwane „paradne przez które w inne czasy wchodzili goście lub ojczym ubrany w berliński kapelusz wbiegał z po schodach. Zawalone były teraz drzewem i brudną cuchnącą bielizną.
Zostały same grube drewna których rozpiłować nie potrafiłam więc tylko paliłam papierami, szmatami, kawałkami dykty i tym wszystkim co w takim od lat zaniedbanym mieszkaniu mogło się nazbierać. Gotowałam w rondelku wodę, sypałam pół szklanki mielonej kaszy jaglanej, trochę soli i sodki, po kilku minutach kasza była gotowa. Taszczyłam to do pokoju ,dopaliłam w kuchni, jadłam z rondelka, potem piłam ze szklanki wrzątku z cukierkiem lub kawałkiem cukru, momentalnie układałam się do łóżka. Podczas jedzenia czytałam i grzałam ręce na szklance. Pozostawiona na stole rano przymarzła do spodka resztki wody też ,światła nie było – świec oczywiście też. Ale było oświetlenie – wynalazek tamtejszych czasów – buteleczka z jakimś paliwem i malutkim knotem. Światło małe jednak wystarczało do czytania, reszta pokoju była pogrążona w głębokiej ciemności. Nie rozbierałam się tej zimy. Zdejmowałam tylko palto – łóżko miałam też dostosowane do temperatury – na całą jego długość położony był worek z dużego kożucha. Właziłam tam na noc, zatykałam się ze wszystkich stron i tak do rana. Rzecz ciekawa że tej zimy dużo czytałam – ale nic nowego. I tylko pewne rzeczy. Dziwny wybór – Pickwika, Jerom – Jerom, Awareczko. Czytałam to wszystko z ponurą miną a jednak musiałam czytać rzeczy humorystyczne. Z rana zawsze znajdowałam sodę w szklance zmarzniętą. Tak spędziłam zimę, o myciu się u nie mogłam myśleć bez dreszczy. Ocierałam się codziennie mocno o zawszonych ludzi. Nic dziwnego że zaczęła się drapać sama. Nie zwróciłam na to uwagi z początku, nawet naiwnie pomyślałam że to pewnie świąd. Aż wreszcie ktoś ze strony zwrócił mi uwagę. W domu rozebrałam się – zdębiałam. Nosiłam ciemną jedwabną, sportową koszulkę z długim rękawem szarym kołnierzem i mankietami. Właśnie w niej w każdej dziurce trykotażu siedziała wesz. Na drugi dzień wlazłam u nas pod prysznic gorący, przebrałam się i wszystko minęło. Dowodzi to wszystko jednak że byłam naprawdę niespełna przytomności. „Za dobrą pracę” kilka osób i ja w tej liczbie dostaliśmy po pół kilo koniny. Było to 28 stycznia. W domu pokrajałam, włożyłam do rondelka i postawiłam. Zaczęliśmy w szpitalu dla chorych dostawać ,chorzy w szpitalach oraz cała ludność zaczęła dostawać wywar z młodych igieł jodły. Świństwo ogromne.
Na ulicach sprzedawali pączki jadalnej trawy – lebiody oraz liście buraczane.
Powstały popularne potrawy tamtych czasów – placki z fusów kawowych oraz placki z liści buraków z dodatkiem mielonej kaszy jaglanej.
Była to jedyna kasza którą dawali na kartki oraz można już było nabyć za rzeczy. Nie gotowało się jej w całości zawsze mełło się na młynku do kawy. Wychodziła drobna jak manna, gotowała się szybko i była oszczędna bo dużo wychodziło tego zwłaszcza że dodawało się trochę sodki, co znacznie powiększało objętość i pulchność.
W szpitalu dziecinnym na dyżurach dawali też całodzienne wyżywienie, mleko dla chorych robiono z amerykańskiego kondensowanego. Poza pracą zasadniczą miałam jeszcze dodatkową w dziecinnym szpitalu im. Pasteura w tej samej dzielnicy. Przyszła na dobre wiosna – zdjęło się z siebie zimowe szmaty – okazuje się że wyglądamy nadal dziwnie – wszystko bardzo wychudzone, szare na twarzy. Poza tym te brzuchy – każda z nas miała figurą jak przy 7-miesięcznej ciąży – nikogo to nie raziło zresztą, a żartować jeszcze się nie odzyskali. Przypuszczam że to był zanik mięśni.
Z opisu mojego można chyba wnioskować że z jedzeniem problem wyżywienia został rozwiązany – kartki były w pełni realizowane, ja jako lekarz byłam w lepszej od innych sytuacji bo karmiono nas na dyżurach. Poza tym kilka mebli z mieszkania rodziców męża, które stało pustką, pozamieniałam u znajomej lekarki żydówki dr. Palcewa zamieniłam kilka obrazków i toaletkę na 2 kg kaszy jaglanej i trochę cukru. Tak że jadłam codziennie i z wyglądu przypominałam żywego człowieka. A jednak tak nie było i następna zima wypadła mi źle. Dała mi się we znaki, ale to jak zobaczysz już z nieco innych powodów. Bo na ogół to to co miało umrzeć poumierało, a to co przetrwało do jesieni 1942 to było do życia.
Jak mówiłam zajmowałam sama całe mieszkanie. Nie doprowadzałam go do porządku, nie miałam sił. Duże pustawe pokoje, okna zabite dyktą. W jednym z pokoi urządziłam strych – suszyłam bieliznę.
Radio było czynne, nadawali komunikaty o działaniach wojennych oraz zawiadomienia kiedy co na kartki dają w przerwach piosenki wojenne bardzo miłe. Mało siedziałam w mieszkaniu, wieczorami zaczęłam chodzić do tej samej przyjaciółki Szury, u której na początku tej historii wyrwało okna. Dwóch jej braci znałam od urodzenia, był to dom gdzie spędziłam pierwsze 9 lat życia. Wspólnie z nią i jej braćmi urządzaliśmy pogrzeby piskląt wypadłych z gniazd. Z ich dużej rodziny pozostały one dwie z siostrą – obaj bracia zginęli na froncie. Obaj malowali i dobrze, starszy często robił moje portrety ołówkiem. Do niej zaczęłam chodzić bo nie mogłam siedzieć sama. Ona tez już się ocknęła od obłędu głodowego i stała się znów sobą. Podobał się jej u nas w mieszkaniu duży zegar ścienny i fotel kryty fibrem. Więc zaoszczędziła chleba na to i wymieniła go u mnie na nie. Rzecz ciekawa, że w rok potem przyznała mi się że czuje się winna że wtedy wykorzystała mnie i zbyt tanio dała, te rzeczy przecież były daleko więcej warte. Ale żadnej z nas nie przyszło do głowy żem nie powinna była brać od niej chleba, a należało tak oddać. A mnie wtedy głupio było że mogłam z nią handel prowadzić i brać chleb zamiast podarować – tak wracała do nas ludzkość. Dawali na kartki rodzynki coś tam pół deka. Chodziłyśmy czasem we trójkę na Newe na spacer, brałam je ze sobą i dzieliłam na trzy części i z namaszczeniem żułyśmy je po jednej. Zostałam bez zegara. W listopadzie 1942 przyszło zawiadomienie w śmierci męża, zaczęła się druga zima. Też była ostra. Były napady na mieszkania, może to były bajki, ale bałam się. Przeniosłam się mieszkać do małego pokoiku z oknami na podwórko. Światła nie było. Rozruszanie ramy lub jakaś odstająca dykta skrzypiały na wietrze, mnie się zdawało że ktoś chodzi, nie raz wychodziłam z siekierą na obchód innych pokoi. Dowodzi to że byłam zdrowsza bo się bałam. Z pewnością legowisko przypominało nieco pracownie doktora Fausta – ledwo zamieciona podłoga, czarne firanki, frędzle.
(brak fragmentu)
Była to rodzina złożona z męża, żony i dzieci. Mieszkali oni w naszej kamienicy w jakiejś tam norze bo przyjechali do miasta niedawno z wsi białoruskiej. Prości ludzie ledwo czytać pisać umiejący, lecz spokojni i solidni i nie pozbawieni wrodzonej inteligencji i taktu. On był kierownikiem transportu konnego, ona – kwadratowa mocna, flegmatyczna dziewczyna pracowała jako tragarz – rozwoziła po sklepach produkty. On przynosił do domu owies od koni, ona nie wracała bez tego po powrocie szperała po kieszeniach i wyjmowała z jednej garść grochu, z drugiej kawałeczek mięsa lub chleba. Córka Lusia – 14-letnia ładna i mądra dziewczynka prowadziła właściwe dom.
Zajęli oni pozostałe pokoje. W kuchni wymyto, na półce stanęły rondle. Codziennie palili na kuchence /olbrzymi/ stanęły rondle, zapachniało prawdziwym jedzeniem.
Przyglądaliśmy się sobie i już od kilku dniach poczynili oni pierwsze kroki zbliżenia – poczęstowali mnie talerzem kisielu z owsa, jest to bardzo smaczne danie. Trudne do przygotowania.
Nie mogę dziś wytłumaczyć sobie czy z obawy czy z wrodzonej dobroci, czy z obowiązku ludzi religijnych i uczciwych faktem jest że dzielili się ze mną każdym prawie jedzeniem swoim. Zdaje mi się że im kradzionemu owsu zawdzięczałam to że stanęłam wreszcie na nogi.
Po kilku miesiącach kobieta wpadła – była rozprawa sądowa i 12 ich skazano na więzienie od roku do 3. Były to wtedy procesy porządku dziennym. Ją zamknęli, on kręcił się dalej jak mógł. Czasem mnie prosili o wyrękę , jeździłam nieraz do więzienia odwoziłam jej paczki. Rozpaczała za dziećmi strasznie.
Życie w tym okresie można powiedzieć wracało do życia. Miasto uprzątnięto, przyjechali nowi ludzie z poza pierścienia, którzy ani rusz nie mogli zrozumieć co się tu działo. Człowiek o błędnym spojrzeniu, nie obciętych paznokciach powolny i z trudem myślący stał się nie modny. Mówiono: no wiecie teraz to już… Słowo dystrofik stało się obraźliwym przezwiskiem. W kolejkach przybysze żarli się z tymi co tu siedzieli, wybuchały straszne awantury szczególnie w stosunku do żydówek. Mężczyźni znów zaczęli zwracać uwagę na kobiety, a te ostatnie malować się i pilnować szwu na pończochach. Chociaż jedzenia wciąż było nam przynajmniej mało. Pamiętam przebywałam wtedy często z dobrą znajomą, można rzec przyjaciółką anatomo-patologiem dr. Lidią Linder. Kobieta ta mająca 20 letnią córkę i męża którego nikt nigdy na oczy nie widział bo mieszkali oddzielnie, miała dla mnie wiele życzliwości. Mieszkała przy szpitalu bo domu miała daleko. Nocowałam często u niej na stole laboratoryjnym.
Wieczorami światło już się paliło choć nie we wszystkich dzielnicach, gotowałyśmy sobie duży rondel prawie pół wiadra iści buraków zabielonych otrębami zjadałyśmy tego po 5 głębokich talerzy i po godzinie byłyśmy głodne jak lwy.
Ale już fizycznie było raczej w porządku, co prawda okresu aż do 1944 roku niebyło i brzuchy były duże, ale chodziło się prędko i pracowało się normalnie. Ocknęły się zresztą i władze zwierzchnie lub powróciły z ewakuacji, zaczęły się znów inspekcje, kontrole, spieszne opracowanie żywych resztek olbrzymiego materiału, pisanie kilometrowych historii chorób, odżywała dyscyplina pracy, nabrało mocy urzędowej zwolnienie lekarskie, jednym słowem, pozostałym przy życiu wydano medal za obronę Leningradu /mam go/.
To co pozostało w nas prawdopodobnie jednak był głód psychiczny. Ja byłam nadal stale głodna, a z rozmów ze znajomymi wywnioskowałam że i oni chętnie coś stale jedli.
Trudno było uczyć się w tym okresie. Wiem bo robiłam to właśnie , objęłam pracę w laboratorium klinicznym nie mając o tym zielonego pojęcia ani o mikroskopie ani o badaniu moczu i krwi. Musiałam się nauczyć. Ukończyłam 3 miesięczny kurs lekarzy laborantów, potem 3 miesięczny kurs anatomo-patologa. Robiłam sekcje w szpitalu, chodziłam na sodówkę. I wszędzie byłam głodna jak pies ,.Na kursie laborantów byłam razem z koleżanką z medycyny Jadwigą Andruszkiewicz, z którą potem byłam razem w wojsku przez cały czas wojny.
To co opisałam widziałam sama.
To o czym słyszałam nie mogę podać jako miarodajne ,bo nie widziałam. A słyszałam z opowiadań wiele. Opowiadano jak umierali nasi znajomi, profesorowie, artyści , których znaliśmy. W ekspertyzie sądowej opowiadała mi dr. Bokowa o tym jak asystent z anatomii prawidłowej Multanowski oraz jedna ze studentek zostali oskarżeni i skazani na 8 lat, on zaginął bez śladu za jedzenie zwłok. Ona sama nie jadła, przynosiła karmiła rodziców. Opowiadano również jak matka zabijała konające młodsze dziecko żeby nakarmić starsze jak dzieci wydzierały chleb z ust rodziców i jak rodzice nie jedli karmiąc dzieci. Opowiadali o cudnym pokoju pewnego artysty gdzie na lakierowanej powierzchni fortepianu leżały zwalone ogony końskie i różne na pół obgryzione kości. Opowiadali, że samobójstw nie było. Ze wszystkie wrzody żołądka i wątroby zdawało by się nieuleczalne zupełnie przestały dolegać właścicielom. Opowiadali jeszcze wiele rzeczy strasznych, czasami cudownych, takich które z pewnością były bohaterstwem.
Masz racje nie było tam nic z bohaterstwa, bo nie było właściwie walki. Nie można przecież nazwać bohaterstwem to że człowiek po prostu wpadł w pułapkę, w której nie było nawet okazji bo wiele zginęło daremnie.
Zjadłam właśnie ten kotlet, zapłaciłam 18 zł. 60 gr. W Polsce w wagonie restauracyjnym pociągu Katowice-Warszawa dnia 19.maja 1954 r.
Spojrzeniem leniwym i sytym obdarzam mknący za oknem krajobraz. Dojeżdżamy do Skierniewic.