Rozmowa z Franciszkiem Kosowiczem, prezesem Komitetu Pomocy Polakom na Wschodzie Kongresu Polonii Amerykańskiej, Południowej Kalifornii
– Komitet Pomocy Polakom na Wschodzie, któremu Pan prezesuje, działa już prawie 20 lat…
– Już niedługo obchodzić będziemy ten okrągły jubileusz. Niestety ze względu na nadmiar pracy nie będziemy chyba urządzać żadnego okolicznościowego spotkania.
– Do USA przybył Pan z Kresów Wschodnich…
– Urodziłem się w Rakowie, kilkadziesiąt kilometrów od Mińska, znajdującego się dziś na terenie Białorusi. Do września 1939 roku była to jeszcze Rzeczpospolita. Z Wiszniewa, także z tamtych stron, pochodzi moja żona.
– Jakie były Pańskie emigracyjne losy?
– W czasie II wojny światowej działałem w podziemiu. Byłem w zespole ochraniającym Komendę Główną delegatury Sił Zbrojnych na Kraj, którą dowodził płk Jan Rzepecki, założyciel WiNu – “Wolności i Niezawisłości”, organizacji wojskowo-politycznej działającej na ziemiach polskich w latach 1945-1947, prowadzącej walkę o odzyskanie prawdziwej wolności narodu i niepodległości państwa, utrzymanie zachodnich granic kraju oraz odzyskanie naszych wschodnich, południowych i północnych ziem.
Kiedy płk Rzepecki został aresztowany w Łodzi dostaliśmy rozkaz opuszczenia kraju. To był listopad 1945 roku. Miały wyjechać 3 grupy po siedem osób. Nasza pierwsza siódemka zdążyła wyjechać na fałszywych dokumentach jako misja repatriacyjna Wojska Polskiego udająca się po żołnierzy znajdujących się jeszcze w obozach jenieckich.
Następnie z Berlina, gdzie mieliśmy spore kłopoty, dostaliśmy się do Włoch do II korpusu, a z nim do Anglii. Do USA na stałe, jako emigrant, wyjechałem w grudniu 1950 roku. Dziesięć miesięcy później byłem już w mundurze amerykańskim. Choć nie byłem jeszcze obywatelem USA, to jednak jako legalny rezydent tego kraju podlegałem poborowi. Po czteromiesięcznym przeszkoleniu miałem być wysłany do Korei. Ponieważ jednak zarejestrowałem się jako tłumacz polsko-rosyjski do Korei nie wyjechałem. Wysłano mnie natomiast do Berlina, gdzie spędziłem 16 miesięcy.
– …i wreszcie wrócił Pan do domu…
– Po odbyciu służby w Berlinie wróciłem na stałe do USA i wróciłem do cywila. Podjąłem też pracę zawodową w przedsiębiorstwie optycznym. Od samego też początku pobytu w Stanach Zjednoczonych należałem do najstarszej i największej organizacji polonijnej w USA – Związku Narodowego Polskiego oraz do SPK.
W roku 1957 ożeniłem się i wyjechałem na zachód. Tam, w Riverside California, 60 mil na wschód od Los Angeles, dostałem pracę i spędziłem kolejne lata swego życia.
– Nigdy też, nie zapomniał Pan o swoich rodzinnych stronach…
– O Rakowie nigdy nie zapomniałem. Zawsze wracałem pamięcią do swej młodości spędzonej na naszych Kresach Wschodnich.
– Czy Komitet Pomocy Polakom na Wschodzie powstał z tęsknoty za starą ojczyzną?
– Bezpośrednią przyczyna był list od pani Grażyny Lipińskiej, która w czasie II wojny światowej kierowała naszą działalnością konspiracyjną w Mińsku. Zwróciła się ona do nas o zorganizowanie pomocy Polakom na Wschodzie. Następnie, w marcu 1989 roku, otrzymałem kolejny list od pani Pochwalskiej, koleżanki pani Lipińskiej, z prośbą o konkretną pomoc.
Zdecydowaliśmy się wówczas z kolegami na przeprowadzenie zbiórki pieniężnej wśród znajomych na przyjęciu wielkanocnym koła żołnierzy AK. Zebraliśmy 250 dolarów z przeznaczeniem ich na roczne stypendium dla studenta, którego ksiądz z Ukrainy wysłał na uniwersytet do Polski. Taki był początek. Zdawaliśmy sobie jednak sprawę, że taka indywidualna pomoc nie ma większych szans bycia. Zdecydowaliśmy się więc na założenie fundacji, mającej prawo odliczania darowizn od płaconych podatków.
Będąc członkiem Kongresu Polonii Amerykańskiej, Wydziału Kalifornia Południe, postawiłem na zebraniu rocznym wniosek, aby powołać specjalny komitet pomocy Polakom na wschodzie. Wniosek został jednogłośnie przyjęty.
– Komitet Pomocy Polakom na Wschodzie powstał więc w roku 1989…
– To było piętnaście lat temu. Dziś nasz Komitet tworzy już 14 osób. Jesteśmy grupą roboczą, która organizuje zbiórki, pisze prośby i wysyła apele oraz pakuje paczki i załatwia wszystkie formalności związane z ich wysyłką.
– Latem tego roku towarzyszyłem Panu w podróży do naszych rodaków na Białorusi…
– Celem mojego przyjazdu na Białoruś było osobiste przekazanie pomocy materialnej oraz sprawdzenie, jak jest ona tam wykorzystywana i wreszcie – czy nadal jest potrzebna. W zmieniających się nieustanni czasach szukamy ciągle nowych form pomocy rodakom. Chodzi nam też o kontakt osobisty z nimi.
Nasza pomoc jest zawsze przemyślana do końca. Musimy wcześniej poznać środowiska i ludzi, którzy do nas piszą. Potrzebujący muszą wcześniej udowodnić nam, że są wiarygodni i że nasza pomoc będzie wykorzystana na wskazany cel. Musimy też zawsze wcześniej uzyskać oficjalną prośbę, ze wskazaniem konkretnego celu, na firmowym papierze instytucji, która o pomoc zabiega.
– W jakim kierunku idzie Państwa pomoc, kto jest jej odbiorcą?
– Nasza pomoc jest skierowana głównie na wspieranie edukacji i kultury polskiej. Nasze fundusze idą więc do szkół i środowisk kulturalno-oświatowych oraz placówek kościelnych, które to w zachowaniu polskości na Kresach odegrały ważną rolę. W czasie minionych 15 lat wysłaliśmy ponad 140 przekazów pieniężnych na parafie polskie i inne placówki kościelne.
– Czy Pana zdaniem pomoc Polakom na wschodzie jest nadal potrzebna?
– Naturalnie, że tak. Sytuacja bowiem w tych krajach często niewiele się poprawiła, a nawet pogorszyła. W wielu regionach byłego ZSRR – np. na Białorusi ludzie żyli dawniej zdecydowanie lepiej niż teraz. Wielu też z nich, jeśli by im tylko pozwolono, wolałaby nadal żyć w dawnym ZSRR. Będziemy więc nadal, w miarę naszej możliwości, pomagać rodakom ze wschodu.
Rozmawiał Leszek Wątróbski