Wywiad z K.S.Rutkowskim specjalnie dla Gazety Petersburskiej
– Jak długo trwało napisanie książki? Skąd pomysł?
Napisanie pierwszej wersji tej książki nie trwało długo, dosłownie kilka dni, znacznie dłużej potrwała późniejsza praca nad nią. Szlifowanie, poprawianie, te sprawy… Ta trwała bez mała rok czasu. Przy pierwszym podejściu wyrzuciłem po prostu z siebie zasłyszane historie, które nosiłem w sobie od wielu lat z myślą o ich wykorzystaniu literackim i kilka nowych, które wtedy tkwiły we mnie od kilku dni. Jak to zwykle bywa, pomysł na książkę a raczej bodziec do jej napisania – bo tematyka więzienna była już we mnie od dawna, z racji miejsca zamieszkania, znajomości – przyniosło samo życie. Nie wnikając w szczegóły, w 1998 r nieźle narozrabiałem i miałem okazję na własnej skórze odczuć klimat więzienia. Trwało to krótko, ale wystarczyło, aby tchnąć w książkę życie.
– Opowiadania są więc zaczerpnięte z prawdziwych historii dziejących się w koszalińskim więzieniu?
Historie z tej książki nie mają żadnego konkretnego źródła, praktycznie mogły się dziać w każdym polskim więzieniu. To zlepek wielu zasłyszanych opowieści od byłych więźniów, których sporo zamieszkiwało na moich rewirach, własnych przeżyć i obserwacji oraz fikcji. Wiem, że czytając książkę, ma się wrażenie, że to spisane na gorąco relacje z celi, ale tak naprawdę napisałem to przy własnym biurku w domu. Ale bardzo się cieszę, że czytelnik odnosi takie wrażenie podczas lektury. Przynajmniej wiem, że książka jest wiarygodna.
– Główny bohater jest z wyglądu podobny do Pana? To alter-ego?
Jako pisarz ze słabą wyobraźnią, najczęściej obdarzam swoich bohaterów własnymi cechami, aby łatwiej mi było ich prowadzić krętymi drogami życia. I stawiając ich w różnych dziwnych sytuacjach, próbuję sam sobie odpowiedzieć jak zachowałbym się na ich miejscu, co zrobił i powiedział, jak wybrnął z tego i owego. Eksperymentuje ze samym sobą. Ze swoim charakterem i tym co się na niego składa. Odwagą i tchórzostwem, miłością i nienawiścią, moimi wadami i zaletami. Leczę się z własnych kompleksów, lub wpędzam w jeszcze większe.
– Otrzymał Pan nagrodę Koszalińska Książka Roku 1999. Czy spodziewał Pan wtedy takiego wyróżnienia?
Nie spodziewałem się, bo przymierzano do niego zasłużonego koszalińskiego pisarza, który podobno był pewny że otrzyma tę nagrodę, a tu sprzątnął mu ją ktoś sprzed nosa. Ten tytuł przyznano wtedy pierwszy raz, to było miłe, ale kompletnie nic nie zmieniło w moim literackim życiu. Książki w dalszym ciągu nigdzie nie można było dostać, nawet na rynku lokalnym. Nawet więc tu nie pomogło mi to otworzyć żadnych drzwi, choć liczyłem że przynajmniej na własnym podwórku ta nagroda jakoś się mi przysłuży. Tak się nie stało. A dla reszty kraju taki lokalny literacki tytuł, znaczy jeszcze mniej. Koszalin to prowincja, która dla kulturalnej Warszawy czy Krakowa zupełnie nic nie znaczy, tak było jest i będzie i to się nigdy nie zmieni.
– Czy śledził Pan więzienny żargon, przed napisaniem książki?
Nie musiałem, miałem go na co dzień. Mój sąsiad był byłym więźniem, który pobyty na wolności traktował jak urlopy wypoczynkowe od właściwego życia i jego barwne opowieści były pełne tego specyficznego żargonu, który potem wykorzystałem w książce. Zresztą nie on jeden na ulicy miał kraty wpisane w życiorys i nie on jeden wplatał elementy więziennej mowy do normalnego słownictwa. Mieszkałem na specyficznej ulicy, na której wspomniany na początku sąsiad, wychodził wieczorem z domu z łomem za pazucha mówiąc do znajomych na podwórku że idzie „do pracy” i nikogo to nie dziwiło. To było normalne. Tak jak policjanci zjawiający się nagle na ulicy i po chwili wyciągający z domów skutych facetów. Swego czasu sam potrafiłem mówić jak były wieloletni więzień, mimo że jeszcze wtedy nie miałem za sobą żadnego więziennego epizodu, ale dziś już te umiejętność utraciłem. W młodości byłem po prostu nasiąknięty takim klimatem.
– W 2010 roku ukazało się trzecie wydanie książki. Czy od 1999 zaobserwował Pan wzrost zainteresowania czytelników swoją twórczością?
Owszem. Drugi nakład „Kryminał tango” rozszedł się cały i miał dodruki, więc liczę, że i trzecie wydanie dobrze sobie poradzi. Podobnie dwie inne książki („Brudne historie”, „Chiński ekspres” red.). Mimo, że w dalszym ciągu nie kupi się ich w tradycyjnych księgarniach. Nie ma ich w żadnej księgarskiej sieci. Na tym polu w dalszym ciągu ponoszę same porażki. Jestem pisarzem z Allegro, Merlina i paru innych miejsc w Internecie. I to musi mi wystarczyć.
– Używa Pan często wulgarnego, nieocenzurowanego języka, używanego nie tylko wśród więźniów…
Książka opowiada o specyficznym miejscu. Jest więc napisana specyficznym, przynależnym do tego miejsca językiem. Nie wyobrażam sobie książki o więzieniu, napisanej piękną polszczyzną. Taka książka nie była by realna, była by fałszywa. Nie oddawała by klimatu.
Owszem, zarzuty że kalam mowę ojczystą czasem się pojawiają, ludzie listy piszą, często używając w stosunku do mnie takich inwektyw, które spokojnie mogły by paść z ust któregoś z bohaterów „Kryminał tango”. A kiedyś, kiedy jeszcze udzielałem się na różnych literackich forach, miałem stałych adwersarzy, którzy mianowali się strażnikami mowy ojczystej, pisywali do mnie emalie, żądając zaniechania pisania i wędrowali za mną po necie, wszędzie robiąc mi czarny pijar. W tym miejscu pozdrawiam niejakiego „Bleckgrzywe”, bo to był długodystansowy, cierpliwy, konsekwentny i na tle innych wyjątkowo wyróżniający się internetowy debil.
– W opowiadaniu „Nadziany frajer” opisuje pan losy bogatego więźnia, który prezentami „wykupił” sobie szacunek współwięźniów oraz strażników. Czy według Pana takie historie dzieją się często?
Mój znajomy prawnik powiedział mi kiedyś, że daje te opowiadanie do przeczytania każdemu swojemu bogatemu klientowi, któremu z jakiegoś powodu grozi odsiadka. Aby wiedział jak sobie radzić. Pieniądz rządzi światem, stara wyświechtana maksyma, która sprawdza się wszędzie i zawsze i przed prawdą, którą głosi nie uciekniesz nawet w więzieniu. Tam też pokaźny portfel bardzo ci w życiu pomoże. Powie Ci to każdy wyrokowiec.
– „Kryminał tango” porównywany był do „Murów Hebronu” Stasiuka („Kurier czytelniczy, 2000 r.). Jak Pan to ocenia?
Ciężko uciec od porównania do tej książki. I chyba się nie da. Każda próba obrony przy nazwisku Stasiuk jest bez sensu. Czy jak powiem, że pisząc pierwszą wersje „Kryminał tango”, nie miałem pojęcia kto to Stasiuk i że już napisał podobną książkę, to ktoś uwierzy? Albo w to, że opowiadanie z książki w którym bezpośrednio nawiązuje do Stasiuka, powstało wiele miesięcy później, kiedy już poznałem „Mury Hebronu” i stwierdziłem, że od porównań do tej książki za cholerę nie ucieknę, mimo że pisałem swoją w nieświadomości jej istnienia i że jedynym co mogę teraz zrobić, to w jakiś sposób złożyć w swojej hołd Stasiukowi? A taka jest prawda, choć pewnie sam bym nie uwierzył, że nie obyło się bez wpływów Stasiuka, czytając „Kryminał tango”, zaraz po „Murach Hebronu”, więc generalnie szkoda czasu na próbę obrony własnej racji, bo to jest z góry skazane na niepowodzenie. Andrzej Stasiuk to wspaniały pisarz, jeden z najważniejszych dla mnie autorów i w sumie powinienem czuć dumę, że gdzieś mnie tam czasem do niego przyklejają.
– Dziękuję za wywiad