Krzysztof T. Dąbrowski jest pisarzem i scenarzystą, publikuje swoje utwory w Polsсe oraz za granicą. Na podstawie jego tekstów powstało kilka filmów. Dziś przedstawiamy naszym czytelnikom opowieść science fiction o młodym mężczyźnie, który pewnego dnia spotkał anioła stróża ze swojej przyszłości…
Sercem Barczewa był wielki kwadratowy plac. To wokół niego powoli rozrastała się tkanka miejska, a na wszystkie strony rozchodził się krwiobieg ulic, z początku brukowanych, później obleczonych czarnym naskórkiem asfaltu.
Przez wiele lat miasteczko wzrastało i piękniało przemieniając się w silny młody organizm. Lecz nastał taki czas, że Barczewo dotknął kryzys; podstępna choroba łamiąca nawet najsilniejszych.
Kiedyś było tu kilka fabryk, które dzień w dzień i noc w noc pompowały w płuca miasta trujące opary. Wszystkie, jedna po drugiej, zbankrutowały. Wielu mieszkańców odetchnęło z ulgą – tak jak ulgę czuje rodzina palacza, któremu szczęśliwie udało się rzucić palenie – lecz większość była niezadowolona, straciła jedyne miejsce zatrudnienia.
Fabryki niszczały jak gnijące, rozchwiane zęby u dotkniętego szkorbutem starca.
Ze ścian zaniedbanych kamienic zaczęła się łuszczyć farba, jak skóra u chorego na progerię. A szkliwo chodników z każdym dniem stawało się coraz bardziej starte i popękane. Toczone anemią biedy miasto podupadało w zastraszającym tempie. Rak beznadziei rozprzestrzeniał się bezlitośnie wypełniając zdrowe tkanki mieszkań ropą patologii, która z czasem wylała się na ulicę.
Choć nikt tego na co dzień nie zauważał, nad miasteczkiem zaczęła się unosić przykra woń rozkładu i zniszczenia.
Lata mijały, a w miasteczku działo się coraz gorzej i wydawało się już, że się z tego nie podźwignie, że zemrze zamieniając się w szkielet niszczejących pustostanów, lecz stało się inaczej. Dziesięć kilometrów od miasta powstał nowy silny organizm – Centrum Nowoczesnych Technologii Kenneya; zaczyn polskiej doliny krzemowej. Błyskawicznie połączono je z miastem pępowiną asfaltowej drogi i od tej pory oba organizmy zaczęły żyć w idealnej symbiozie. Z miasta do ośrodka pędziły impulsy w postaci młodych świeżych umysłów. Zaś w drugą stronę płynął ożywczy pieniądz, niezbędny do prawidłowego funkcjonowania miasta.
Niewydolny organizm z mozołem zaczął odrabiać straty. Nastąpił napływ świeżej krwi w postaci młodych ludzi tłumnie zjeżdżających do Barczewa. Serce miasta znowu zaczęło mocno bić.
Wkrótce cała okolica obrosła świeżym kośćcem nowoczesnych bloków i domków jednorodzinnych. A wiele kamienic odnowiono pokrywając je świeżym naskórkiem farby. Ale nie było tak idealnie jak wcześniej…
Jak szpecąca narośl, pomiędzy tkanką stylowych kamienic, pojawiło się centrum handlowe (i przylepiony do niego multipleks z sześcioma salami) oraz knajpki i puby. Kilka sieci pizzerii zaatakowało centrum przerzutami w postaci nowych lokali kuszących ludzi „MEGAzniżkami”, „MEGApizzami dla całej rodziny”, „MEGAkonkursami” i kartami dla stałych MEGAklientów. Parter każdej kamiennicy zajmowały teraz sklepy, sklepiki i butiki oblepiające wolną przestrzeń jak plomby w niszczejącej zębinie.
Miasto było teraz jak podstarzała kobieta po kilku udanych operacjach plastycznych – piękniało w oczach, ale czuło się, że jest to sztuczne piękno, że pod ponaciąganą tkanką skrywa się kolejna choroba, taka, której nie można powstrzymać…
Marek otworzył lewe oko, zielone. Zamrugał. Otworzył prawe, brązowe, a potem środkowe…
Tak, odkąd zaczął medytować, odczuwał czasami ucisk między brwiami. Dokładnie tak, jak opisywano w podręczniku.
Jakiś mądrala nawciskał ludziom ciemnoty i trzepie na tym niezłą kasę na naiwniakach – myślał z początku, patrząc z powątpiewaniem na prezent urodzinowy sprzed lat, na okładce którego, w pozycji kwiatu lotosu, siedział mizerny łysy gość w mnisich szatach.
Książka szybko wylądowała wysoko, gdzie-nie-dosięgnę-nawet-gdy-stoję-na-palcach, na półce, by delektować się wieloletnią maseczką z kolejnych warstw kurzu.
Wiele kalendarzy zostało przemielonych na papier toaletowy, nim książka ponownie wpadła w jego ręce. W tym czasie dojrzał, poszedł na studia (i skończył je z wyróżnieniem); przestudiował też kobiecą naturę łamiąc po drodze kilka serc i już jako singiel postanowił wyruszyć za pracą do „stolnicy” jak zwykł nazywać Warszawę.
Wyprowadzając się od rodziców, podczas pakowania, natrafił na prezent, od swojej pierwszej dziewczyny. Była ona starsza od niego o dwa lata. A on był wówczas kompletnie niereformowalny – chciał ją ciągać ze sobą po pubach i imprezach, podczas gdy ona chciała go na siłę uduchowić uważając, że takie oczy jak jego, świadczą o dużych predyspozycjach do czegoś tam (sam już nie pamiętał do czego). Rozstali się bo „Budda tak chciał” – jak nieudolnie zażartował kończąc długą przemowę mającą wyjaśnić Majce dlaczego jest im razem trochę nie po drodze…
Całkiem fajna była ta Majka – zadumał się gładząc okładkę.
Dziwne, im więcej mija czasu, tym bardziej człowiek idealizuje przeszłość. To, co kiedyś przeszkadzało, teraz tonie w otchłani niepamięci. Smutne chwile zamazują się i po latach przypominają już tylko ledwie widoczne plamy. Zaś obraz przedstawiający pejzaż przeszłości pokrywa się ciepłymi, miłymi oku barwami.
O dziwo, dużo bliżej było by mu teraz do Majki niż tych kilka lat temu. Jego umysł stał się bardziej otwarty, chłonny. Raz i drugi nawet pomyślał, że warto by z ciekawości spróbować tych całych medytacji. Ot, tak dla zaspokojenia ciekawości – żeby zobaczyć jak to jest.
I jak to w życiu czasem bywa, stało się – spróbował i coś na co przez całe lata patrzył niechętnie, tylko dlatego, że tego nie poznał, po pierwszej próbie stało się jego nową pasją. Odkąd zaczął ją praktykować, stał się bardziej uporządkowany, wyciszony, a na dodatek odkrył w sobie duszę samotnika – zgłębianie własnego wnętrza wydało mu się znacznie ciekawsze niż zgłębianie wnętrz innych ludzi. A ostatnio doszedł do przezabawnego wniosku, że jego życie zaczęło przypominać ramówkę stacji telewizyjnej:
6:00 – Medytacja czy joga (Wszystko zależało od tego czy miał akurat kaca, czy nie. Na kaca zdecydowanie lepsze było solidne rozciąganie, czego w jodze nie brakowało).
7:00 – Owocowanie na śniadanie (Cóż, czasami sam sobie się dziwił ale wraz z medytowaniem przyszły do niego klimaty typu zdrowe odżywianie. Grzecznie zapukały do drzwi, a on je wpuścił do swego życia i uznał, że odtąd będą żyli razem długo i szczęśliwie).
7:30 – Świat według Kiepskich (czyli grzęźnięcie w korkach przy akompaniamencie nerwowego trąbienia innych użytkowników drogi).
8:00 – 16:00 – Blok programowy „Z kamerą wśród zwierząt” (czyli rozkosze obcowania z szefem porykującym na wszystkich jak lew i leniwcami biurkowymi, czyli współtowarzyszami niedoli usiłującymi robić wszystko co by tylko nie było związane z pracą. Oczywiście do tego dochodziło jeszcze użeranie się z osiołkami, czyli wyjątkowo „niekumatymi” osobnikami obu płci, inaczej mówiąc z KLIENTAMI).
A później była powtórka z Kiepskich, po których obowiązkowo Owocowanie, co by żołądek buntowniczo nie burczał podczas wyciszającej medytacji.
Medytacja uratowała go przed niechybną zgubą – wpadnięciem w szpony frustracji; wyciszała skołatane całodniowymi potyczkami nerwy i ładowała akumulatory przed wieczorną częścią programu, taką tylko dla dorosłych widzów.
Wieczory Marek spędzał zazwyczaj poza domem – najczęściej u którejś z gorących koleżanek singielek. One samotne, on samotny. Dobrze tak pogadać i wysączyć wspólnie wino, a że hormony zazwyczaj dopominały się o swoje, to i seks bez zobowiązań były na porządku dziennym. Było mu to bardzo na rękę, tym bardziej, że jego nietypowe oczy intrygowały kobiety, przyciągały jak magnes. Poza tym nikt mu nie marudził, gdy miał ochotę obejrzeć coś w telewizji (a to 'coś’ na pewno nie pokrywałoby się z niewieścim gustem), nie wydzwaniał po nocy, gdy naszło go na mały clubbing, nie zasmradzał mieszkania piekąc kurczaka – bądź inne mięsiwo – a jak większość wegetarian Marek nie cierpiał takich „aromatów”. Żyć nie umierać!
Chociaż…
W pewnym momencie doszedł do wniosku, że jednak trochę „umierać”. Nie czuł się do końca spełniony. Nie po to poszedł na takie, a nie inne, studia, by potem robić coś, co kompletnie nie sprawia mu satysfakcji. A tak się złożyło, że Marek był pasjonatem i świat nowoczesnych technologii był dla niego przygodą – niesamowitą, nieodkrytą krainą, gdzie co krok czaiły się nowe możliwości (często niewyobrażalne dla zwykłego śmiertelnika). Nie namyślał się więc długo, gdy dowiedział się, że powstaje polskie zagłębie naukowe – Centrum Nowych Technologii Kenneya. I nie ważne, że miało być na obrzeżach takiego pipidówka jak Barczew – by móc realizować swą pasję gotów byłby nawet przenieść się do Bździnowa Dolnego, gdyby zaszła taka potrzeba.
Wysłał CV i uznał, że jest głupcem – jak by nie było zawierzył Nadziei – wiadomo czyjej matce… – ale w tej „głupocie” była też mądrość, która brzmiała mniej więcej tak: „jeśli coś wydaje ci się niemożliwe, to po prostu spróbuj to osiągnąć”.
Spróbował. Domyślał się, że zapewne kandydatów są setki, o ile nie tysiące, ale zaryzykował.
Po tygodniu był już umówiony z ekipą od przeprowadzek mającą go zawieźć wprost do nowiuteńkiego, sponsorowanego przez hojną korporację, mieszkania.
Cóż, tęgie mózgi mają swoją cenę – pomyślał ukontentowany, gdy wkraczał do swego nowego królestwa.
Podczas jednej z medytacji doznał dziwnego stanu – poczuł jak z jego organizmu wystrzeliły pędy czystej energii i zakorzeniły się w aurze energetycznej Barczewa. Zjednoczył się z tym miejscem i poczuł, że trawi je choroba. Ale czuł też, że musi się jeszcze głębiej połączyć z otoczeniem. Jego energia zaczęła zataczać coraz większe kręgi i rozchodziła się tak, że aż objęła swym zasięgiem cały kraj, kontynent, a w końcu całą Ziemię. Wnikała też w głąb planety przenikając kolejne warstwy geologiczne, aż w końcu dotarła do samego jądra. Wszystko co martwe i ożywione, było teraz dla niego jak otwarta księga. Marek zagłębiał się w coraz mniejszych składowych tego świata – w atomach, kwarkach, neutrinach, bozonach, aż dotarł do czystej energii, z której wszystko powstało. I zrozumiał, że nie tylko to miasteczko i jego mieszkańcy, ale i cały świat, jest jednym wielkim organizmem. Cała planeta żyła. Ale ludzkość będąc ślepa na ten fakt, wyniszczała go i Matka Natura coraz bardziej się buntowała. Już nie chciała obdarowywać swą mocą dwunożnych mieszkańców Ziemi. To dlatego na całym świecie ludzie czuli się coraz gorzej, byli coraz słabsi, i z reguły źle im się powodziło. Miasta podobnie jak ich mieszkańcy, także powoli obumierały. I choć ludzkość wkładała wiele trudu w to, by je ożywiać, tak jak to miało miejsce w przypadku Barczewa, to i tak gniły od środka, podobnie jak zamieszkujące je społeczności. Wibracje stawały się coraz niższe, i niższe, i niższe…
Wizja ta tak przeraziła Marka, że przez dłuższy czas nie był w stanie się pobierać i dopiero ostry dźwięk budzika brutalnie przeciął tę niemoc ostrym popiskiwaniem.
Gdy wyszedł do pracy, jak zwykle powitała go okropna pogoda. Nastała jesień i dni przygnębiając brakiem słońca zlewały się w jednostajną szarą breję. Lodowaty deszcz niczym łzy umierającego Boga obmywał blade jak papier pakowy twarze przechodniów.
Wiatr ostro zacinał raniąc rozgrzaną skórę zimnymi smagnięciami. Zupełnie jakby chciał udowodnić, że nawet na tak krótkim dystansie ze starcia z nim nikt nie wyjdzie bez szwanku.
W końcu Marek dobiegł do samochodu i z ulgą skrył się w blaszanym brzuszysku pojazdu. A niebo nadal pluło gęstymi kroplami, które spływając po szybie rozmazywały bury świat. Szarość jesieni przyduszała rozścielając nad okolicą przygnębiającą aurę.
Włączył wycieraczki i wyjechał z osiedla. Do przejechania miał całe miasteczko. Jeśli o niego chodziło, to cieszyłby się, gdyby osiedle zbudowano idealnie pośrodku, pomiędzy mieściną a firmą. Ale i tak uważał, że nie ma na co narzekać, zwłaszcza gdy obserwował, co się działo za szybą.
Chodnikami przemykali przemarznięci ludzie, niemal wtulający się w brudne ściany budynków i z niepokojem wpatrujący w przejeżdżające samochody, które od czasu do czasu wyrzygiwały spod kół zimną breję kałuż.
Wycieraczki hipnotyzowały go rozmazując spadające krople w monotonnym jednostajnym tempie. W jakiś sposób wyciszały i odrealniały koszmarny spektakl rozgrywający się na zewnątrz.
W oddali, nawalony jak zając pijaczek zaciekle walczył z grawitacją. Rzucało nim na boki. Wyginał się i wymachiwał rękami heroicznie stawiając opór plączącym się nogom. W pewnym momencie, usiłując uniknąć zderzenia z Matką Ziemią, złapał znak drogowy i kurczowo się weń wtulił.
Żółte.
Z drugiej strony z ulicznego szumu zaczęło dobiegać rytmiczne 'umc, umc, umc’. Jakiś młody jegomość siedząc w czerwonym przedłużaczu penisa postanowił sprawdzić wytrzymałość głośników.
Zielone.
Oczywiście dyskoteka na kołach ruszyła pierwsza – na dodatek z piskiem opon, rozwijając taką prędkość, jakby z tyłu wyrosła ogromna fala wody rodem z filmu katastroficznego.
Po paru minutach silnik zaczął podejrzanie rzęzić i Marek postanowił zjechać na pobocze upośledzone nadzwyczaj wysokim krawężnikiem.
– Kurwa mać! – jakby słowa mogły zabijać, to nikt w okolicy nie ostałby się żywy, ale i tak z ludźmi, i wszystkim naokoło, działo właśnie się coś dziwnego.
Ja chyba śnię! – Marek nerwowo przecierał oczy, niedowierzając temu, czego był świadkiem.
Świat na zewnątrz zastygł w bezruchu jak prehistoryczny owad uwięziony w bursztynie. Najdziwniejsze wrażenie sprawiały wiszące w powietrzu krople deszczu wyglądające jak nieoszlifowane mroczne kryształy, które ktoś skradł ze skarbca złej czarownicy i rozsypał po świecie.
Zachwyt mieszał się ze zdumieniem i przerażeniem; przeraźliwie niestrawna mieszanka uczuć, mogąca zaowocować jedynie obłędem. Marek, czując, że jego umysł jest o krok od wymówienia mu posłuszeństwa, spoliczkował się z całej siły pragnąc utwierdzić się w przekonaniu, że jeszcze śni. Nie śnił. A na dodatek w tym całym bezruchu pojawił się ruch – i to wyjątkowo miły jego oku. Chodnikiem, jak gdyby nigdy nic, szła sobie niesamowicie zgrabna kobieta. A przestrzeń przed nią rozstępowała się, rozsuwając kurtynę kropel na boki. Jej twarz mogłaby zainspirować sobą niejednego malarza, miała w sobie to zniewalające coś, co zmuszało do patrzenia.
Marek ostrożnie otworzył drzwi i nie spuszczając z niej wzroku wysiadł z auta. Jednak przed nim krople się nie rozstępowały. Za to rozsmarowywały się rozmazując nieprzyjemnym zimnem po ciele. Nie zwracał na to jednak uwagi. Wystraszony i zaintrygowany ruszył biegiem w jej kierunku. Nie myślał nawet specjalnie o tym, co robi. Działał instynktownie pragnąc dowiedzieć się, co jest grane i czemu ta piękność nic sobie nie robi z nadzwyczaj dziwnej sytuacji.
Ledwie dotknął jej ramienia, a już siedzieli w ciepłym wnętrzu pobliskiej kawiarni.
Marek był tak zszokowany obrotem wydarzeń, że aż wcisnął się z całej siły w oparcie krzesła, które ostrzegawczo zatrzeszczało.
– No już, już – koiła jego rozdygotane nerwy zwracając się jak do dziecka. – Nie ma się czego bać, jesteś bezpieczny.
– Kim jesteś?! – wykrzyknął rozedrganym głosem.
– Jesteś moim, hm, co najmniej ze trzydzieści razy prapradziadkiem.
– A…
– Tak, zagięłam czasoprzestrzeń. O tak – pstryknęła palcem i nagle znaleźli się kilka metrów dalej, tym razem już stojąc naprzeciwko siebie.
Z zewnątrz zaczęło dobiegać potworne dudnienie.
– Zaczęło się! Nie ma czasu do stracenia. Musimy się zespolić.
– Zespolić?
– Wy to nazywacie opętaniem, ale zaraz wszystko zrozumiesz – i nagle rozsypała się w wirującą chmurę cząsteczek, by w mgnieniu oka wniknąć w niego.
Marek poczuł jak coś się w nim rozpycha przejmując kontrolę nad ciałem.
– Przybyłam tu, by cię uratować – kobiecy głos odezwał się w jego głowie. – Twoje oczy… To nie przypadek. Jesteś kolejnym szczeblem ewolucji, dzięki temu potrafisz łączyć się z jestestwem Matki Natury. Cała ta planeta jest wielkim złożonym organizmem i właśnie się oczyszcza usuwając to, co jej najbardziej szkodzi. Was.
Marek się nie odzywał. Nie był w stanie. Szok był zbyt wielki. Tkwił w swym ciele jak więzień w klatce i zdawał sobie sprawę, że siła, która zawiaduje teraz jego ciałem jest zbyt potężna by jej się przeciwstawić. Z drugiej zaś strony, zapewniała go, że mu pomaga. Bał się przeraźliwie, ale i starał się zaufać. A jakby tego było mało, umierał z ciekawości, co jeszcze ma mu do powiedzenia ta dziwna istota.
Jego ciało wybiegło z kawiarni. Deszcz znowu padał. A ludzie znowu się poruszali – ale nie tak jak zwykle. Coś się działo. Coś strasznego. Kierowcy usiłowali wyjechać z korków, niemal się przy tym taranując. Przechodnie albo stali jakby ich wmurowało i krzyczeli łapiąc się za głowy albo mdleli albo uciekali ile sił w nogach.
Jego ciało obejrzało się na chwilę za siebie.
Na horyzoncie wyrosła gigantyczna fala wody. Jak nic miała kilkaset metrów wysokości i niszczyła wszystko na swej drodze z przerażającą łatwością.
– Spokojnie! Spokojnie! – uspokajał głos. – Właśnie cię ratuję.
Jego ciało wzbiło się w powietrze i zaczęło wznosić do góry.
– Robię to aktywując pewne partie twojego mózgu. Na skutek mutacji posiadasz już zdolności, którymi my posługujemy się na co dzień. U ciebie są jeszcze… to znaczy, były w uśpieniu.
– C-co się…?
– Już tłumaczę. Krwią organizmu zwanego Ziemią jest energia. Wy, jako zbiorowość istot myślących, też wydzielacie energię. Ale staliście się tak źli, że ta zła energia zaczęła zagrażać waszej Matce, Ziemi.
Ciało Marka wznosiło się coraz wyżej. Słuchał głosu, a jednocześnie oglądał koszmarny spektakl rodem z filmów katastroficznych – widział jak gigantyczne fale, teraz już pod nim, nimi, zmyły z dziką furią cały Barczew. Klocki budynków unoszone przez chwilę przez potworną siłę na powierzchni, powoli zaczynały tonąć, niknąć w czarnych otchłaniach wzburzonej wody.
Spektakl na dole powoli się uspokajał. Woda odpłynęła zostawiając za sobą zmasakrowany naskórek dawnego świata. Powoli zaczął opadać na błotnistą równinę zaścieloną porozrzucanymi resztkami cywilizacji, powyrywanymi drzewami, martwymi ludźmi i zwierzętami, a często tylko ich porozrywanymi strzępami.
Gdy stanął na śliskim podłożu poczuł, że odzyskuje władzę w ciele i po chwili znowu ujrzał piękną kobietę. Tym czego wcześniej nie dostrzegł były takie same oczy jak u niego, skryte pod burzą czarnych loków.
– Czekaj, czegoś nie rozumiem – odezwał się drżącym z emocji głosem. – Przecież abyś ty istniała ja musiałem przeżyć. A żebym przeżył musiałaś mnie uratować. Ale gdzie tu logika? Przecież to się powtarza, to, że mnie ratujesz, ale kiedyś musiałem zostać uratowany po raz pierwszy, bo przecież przyszłość dopiero się tworzy!
Uśmiechnęła się, jakby pytał się dlaczego dwa dodać dwa daje cztery, a nie pięć.
– To co ty nazywasz odległą przyszłością dla mnie jest teraźniejszością, a twoja teraźniejszość to dla mnie odległa przeszłość. Wiem, ty sobie myślisz, że czas jest jak fala, że teraźniejszość musiała płynąć do przodu aby była przyszłość i przeszłość, i że twoja teraźniejszość jest teraźniejszością wtórną, jedną z wielu fal teraźniejszości, które płyną do przyszłości, i że to się powtarza z każdą sekundą. Ale to błąd. Każda sekunda czasu jest teraźniejszością zawieszoną w bezmiarze czasoprzestrzennym. To wszystko jest zapisane i istnieje całą wieczność.
– Nie rozumiem…
Rozbawiona pokręciła głową.
– Czas jest jak film, podzielony na nieruchome klatki, dopiero jak je połączymy, mamy wrażenie ruchu. Rozumiesz?
– Coś jakby… Ale powiedz mi, co by było, gdybyś postanowiła mnie teraz zabić? Przecież nigdy byś się nie urodziła. Byłby ten słynny paradoks.
– Błąd. Gdybym cię zabiła to teraźniejszość rozszczepiłaby się na dwa warianty czasoprzestrzenne. W jednym bym cie zabiła i jednocześnie przestała istnieć, zburzyłabym też porządek tworząc rzeczywistość chaotyczną. A w drugim, tym, w którym nadal trwałam w postanowieniu aby cię uratować, wszystko potoczyłoby się, tak jak się teraz toczy.
– Boże, mózg mi puchnie – wymamrotał Marek starając skupić się na rozmówczyni i nie dopuszczać do świadomości, że właśnie znajduje się na błotnistej pustyni i być może jest jedynym żywym przedstawicielem swego gatunku na przestrzeni wielu tysięcy kilometrów. Musiałby dopuścić do siebie całe to przerażenie związane z uświadomieniem sobie, że oto jest zdany sam na siebie i już nic nigdy nie będzie tak proste i uporządkowane jak kiedyś. Stary porządek runął, by narodzić mógł się nowy. I obawiał się, że będzie to poród w koszmarnych bólach.
– Ale i tak mogłabym przeskoczyć z jednego wariantu zdarzeń do drugiego i to naprawić – jego piękna ileś razy praprawnuczka zdawała się nie dostrzegać buzujących w swym przodku uczuć. Zupełnie jakby ta pożoga była czymś najzwyklejszym na świecie – Kiedy nastał koniec, który przed chwilą oglądałeś, w jednym z wariantów rzeczywistości, znajdowałeś się w zupełnie innym, też bezpiecznym miejscu. Przetrwałeś. Podobnie jak jeszcze kilka podobnych tobie osób. Dzięki temu cywilizacja się odrodziła.
Co za absurd – przemknęło mu przez głowę. – Stoję na zgliszczach dotychczasowego świata i gadam z jakąś cudaczną zjawą o wariantach rzeczywistości. Czy to aby nie sen?
Może jednak?
– Moim zadaniem jest podróżowanie po wariantach rzeczywistości w ich 'przeszłość’, a raczej dawną teraźniejszość, i ratowanie ciebie w innych wymiarach.
– Ale dlaczego nie wystarczy w tym jednym?
– Nie zrozumiesz tego. Powiem tylko tyle, że dopiero, gdy we wszystkich wariantach dojdzie do tego samego, nastąpi scalenie i jako wysoko rozwinięte istoty przejdziemy wreszcie do wymiaru energetycznego.
Marek rzeczywiście coraz mniej z tego rozumiał i zaczynał mieć wrażenie, że musi wyglądać jak jeden wielki znak zapytania, bo ona aż się zaśmiała widząc jego minę.
– Wymiar energetyczny to wyzwolenie. Materia to więzienie. Wszystkie cywilizacje, prócz naszej, poszły już tą ścieżką. To dlatego wydaje wam się, że jesteście jedynymi istotami we wszechświecie. W rzeczywistości, wszechświat tętni życiem, tylko potraficie go wykryć. Źle szukaliście patrząc jedynie przez pryzmat materialnej egzystencji.
– Chcesz powiedzieć, że… że śmierć jest czymś w rodzaju wyzwolenia?
– Widzę, że jednak coś już rozumiesz. I tak, i nie. Kojarzysz reinkarnację?
Marek pokiwał głową.
– To pułapka stworzona przez Archontów.
– Kogo?
– Nieważne. Jedna z cywilizacji energetycznych karmi się waszymi negatywnymi emocjami. Żeby je produkować i ich karmić, musieliście odradzać się bez końca. Matka Ziemia próbowała was przed nimi chronić. Ale jej się to nie udało, gdyż wasza próżna natura lubi się karmić czyimś nieszczęściem. W głębi duszy, wielu z was miało sadystyczną naturę. Byliście egoistyczni i coraz mniej empatyczni w waszym dążeniu do celów. Uzależniliście się od dóbr doczesnych i tego, co oferował świat materii. A Archonci wpływając na umysły, manipulując przywódcami, gwiazdami rozrywki i twórcami, sprawili, że pragnęliście bajecznych bogactw świata materialnego. Każdy z was chciał więcej i więcej. I nieważne, że czasami ktoś miał ich tyle, że nie wiedział co z nimi robić. Wasza natura tak się wypaczyła, że dla nich wciąż to było za mało. Żądza władzy i posiadania, to przeciwieństwo naszego świata. Tak więc reinkarnowaliście bez końca stając się coraz gorszymi istotami. Aż doszło do chwili obecnej i Matka Ziemia poczuła, że nie da się już was naprawić. I tak doszło do wielkiego oczyszczenia.
Marek musiał usiąść, choć błotnista ziemia była lodowata. Czuł, że dla niego za dużo już tego wszystkiego jak na jeden raz.
– Ułoży ci się. Zrozumiesz. Potrzeba czasu. Jesteś zaczynem nowego początku. Jeszcze zaczniesz myśleć po naszemu – uśmiechnęła się promiennie, jakby ta cała katastrofa wkoło była tylko letnim piknikiem. – A teraz wybacz, ale muszę ratować kolejnego ciebie z innego wariantu.
– Słucham?
Dziewczyna westchnęła teatralnie przewracając oczyma.
– Rzeczywistość materialna jest tylko cienkim naskórkiem pokrywającym ogromny organizm, jakim jest wszechświat energetyczny. Ale żeby doszło do pełnego zjednoczenia, trzeba ten naskórek oczyścić z brudu.
– Poczekaj!
– Tak, wiem o co chodzi. Czytam w tobie. A ty poprzez rozbudzenie pewnych partii mózgu, zaczynasz czytać we mnie, choć nie do końca świadomie. Czyli wszystko dzieje się jak trzeba – uśmiechnęła się znowu. – Chcesz wiedzieć jak wyglądamy w 'przyszłości’?
Marek pokiwał głową. To zabawne, wiedział, że jest inna, niż ją widzi, i że zrobiła to po to, by go nie wystraszyć. I wiedział, że ona wie, że on wie. Było coś groteskowego w uświadamianiu sobie nowo nabytych zdolności, gdy stary świat konał w męczarniach.
– Nazywam się… – Piękna kobieta zdematerializowała się i po chwili stał przed nim szary stwór z wielką głową i ogromnymi czarnymi oczyma. Usta miała wąskie. Wyglądała jak typowy kosmita z filmów science fiction. – %$#^%&. – Choć nie dałoby się ubrać tych dźwięków w głoski, Marek zrozumiał jej imię.
Istota delikatnie skinęła głową i zniknęła zostawiając Marka sam na sam z nowym początkiem.
Strona autora: Krzysztof T. Dąbrowski
Zdjęcia: Krzysztof T. Dąbrowski, The Startup