„Wszyscy gadają: Rosja, Rosja…”
Pamiętamy zapewne pierwsze zdanie powieści Wieniedikta Jerofiejewa Moskwa-Pietuszki: „Wszyscy gadają: Kreml, Kreml. Od wszystkich o nim słyszałem, a sam ani razu go nie widziałem”. Podobnie i ja musiałbym powtórzyć za pisarzem: „Wszyscy gadają: Rosja, Rosja… Od wszystkich o Rosji słyszałem, ale sam nie widziałem”. W Polsce jest najprawdopodobniej i tak, że ci, którzy o Rosji tyle gadają, sami jej na oczy nie widzieli. Dlatego gadulstwo to nabiera charakteru mitotwórstwa czy najczystszej fantazji, przywdziewając postać historii o duchach i czarach, ludziach o niezwykłej otwartości, zdolnych zarówno do namiętnych miłości, ale i niewyobrażalnych okrucieństw; wiele mówiło się także o pijaństwie Rosji (przy okazji znanego sporu przypominającego ten o kurę i jajko: czy wódkę wymyślili Rosjanie, czy Polacy?). Nie da się ukryć, że jest to kraj dla koneserów wszelkiego typu alkoholi – nie tylko tych najbardziej tradycyjnych, jak wódka (o takiej różnorodności smaków i delikatności, o jakiej nawet w Polsce nikomu się nie śniło), ale i nieznany u nas wybór wszelakich balsamów, czy nalewek. Dość często słyszy się w Polsce również opinie, wyrażające strach przed Rosją i mówi się o zagrożeniu, które ma rzekomo z jej strony nadchodzić. Tak więc wszyscy o Rosji gadają, a mało kto widział, był, zrozumiał. Od lat wyczulony jestem na tę gadaninę, czasem wyrażającą fascynację, innym znów razem – niechęć. Dlatego lubię robić swoim studentom prosty test: „Kto spośród państwa kiedykolwiek był w Niemczech czy na Zachodzie?” – pytam. Widzę jak podnoszą się do góry wszystkie ręce. „A kto z państwa kiedykolwiek był w Rosji?” – tym razem w reakcji na moje pytanie nikt ręki nie podnosi. „No widzicie sami – mówię – nie byliście, a wiecie?”. Sama wiedza zresztą tu nie wystarcza. Rosji trzeba doświadczyć. W etymologicznym sensie słowa „doświadczenie”, które oznacza „przejść przez coś”. Doświadczenie oznacza tu więc także bycie poruszonym, dotkniętym przez coś. Rosja jest tym, co porusza. Rosja jest wielką uwodzicielką.
Byłem już od dobrych kilku lat doktorem nauk (kandydatem nauk – jak powiedzieliby Rosjanie), a Rosji jeszcze nie widziałem i nie miałem z nią większych skojarzeń. Przyjąłem bezwiednie założenie, że nijak tam nawet nie można dojechać. Czasem śmieję się mówiąc, że jeśli nawet ja z Rosji zrezygnowałem, to ona ze mnie nie. Rosja zaczęła mnie uwodzić stopniowo: oto nagle w gronie moich najlepszych przyjaciół na uniwersytecie w Poznaniu (gdzie pracuję) znalazł się Rosjanin, Filip. W tym samym czasie poznałem też, mieszkającą od lat w Polsce Rosjankę Larissę (wróżkę z powołania) i Jelenę z Kaliningradu. Wcześniej, na własne oczy, nie widziałem żadnego Rosjanina. Mógłbym rzec, że w Polsce już Murzyna łatwiej spotkać. Zwłaszcza na ulicy – z wiadomych zresztą powodów.
Układ zdarzeń okazał się nieubłaganie nakierowywać mnie w stronę Rosji, która też coraz większą budziła we mnie ciekawość. Uczciwie przyznać jednak muszę, że nie zaczynałem od punktu zero (wydaje mi się zresztą, że nigdy nie możemy zacząć od punktu zero). Rosja wywoływała w mojej głowie rozmaite skojarzenia i nie była to tylko pamięć o niedawnym jeszcze Związku Radzieckim, czy o dobrze i ciepło zapamiętanych przeze mnie igrzyskach olimpijskich w Moskwie 1980 roku, które oglądałem na wakacjach u moich Dziadków w Lesznie. Od dziecka zapamiętale słuchałem muzyki rosyjskiej, od cerkiewnych akatystów aż po twórczość Bułata Okudżawy i Władimira Wysockiego, których piosenki uwielbiałem grać na gitarze; zaś w okresie studiów moim ulubionym pisarzem został Fiodor Dostojewski – i tak już mi zostało do dziś. Biorąc więc pod uwagę splot rozmaitych okoliczności i przyczyn, doczekać się musiałem określonych skutków. Dowiedziałem się nagle, że prof. Tadeusz Zgółka wytypował moją koleżankę z Instytutu, doktor Barbarę Sobczak oraz mnie właśnie na wyjazd do Archangielska. Tam właśnie, między innymi dzięki staraniom i aktywności Profesora, a także obecnego dyrektora Instytutu, prof. Zbigniewa Kopcia, bardzo ciekawie rozwijała się na Uniwersytecie Pomorskim im. Łomonosowa, specjalizacja polska. Był to rok 2007. Szczególną rolę odgrywał wtedy w Archangielsku lektor, Tomasz Matlęgiewicz, człowiek radosny i pełny ciepła, który wnet okazał się moim znakomitym kompanem. Dziekanem Wydziału była natomiast niezwykle przyjazna polskiej specjalizacji i studentom prof. Jelena Jewgieniewna Kotcowa. To jedna z najwspanialszych osób, które w Archangielsku poznałem i z prawdziwym wzruszeniem zdradzić muszę, że przyjaźnimy się do dziś.
Blokowiska i wieżowce
Do Archangielska lecieliśmy samolotem z Petersburga (gdzie przez dni kilka bawiliśmy w gościnie u Konsula RP Jarosława Drozda). Samolotowe przeloty nigdy nie należały do tego, na co szczególnie czekam, nie przepadam także za zamieszaniem panującym na wielkich lotniskach. Także i tym razem nie odbyło się bez problemów. Gdy już wygodnie rozsiadłem się w samolocie, spostrzegłem, że nie mam z sobą mojej ulubionej skórzanej marynarki i telefonu komórkowego – zostawiłem je najpewniej w skrzynce, do której wrzuca się rzeczy podczas rutynowych, ale i męczących kontroli. Co robić, do diabła? Sprawa wyglądała na przegraną – tak pewnie by było na lotnisku w kraju zachodniej Europy. Ale nie w Rosji. Stewardessa zarządziła przyjazd po mnie lotniskowego autobusu, którym sam odjechałem z powrotem – w stanie lekkiej histerii – do lotniczego portu, przy rozbawionej asyście jego pracowników. Dotrzeć do właściwej bramki na wielkim lotnisku to jedno. Zastanawiało mnie jednak to drugie: czy można liczyć na to, że w skrzynce będą jeszcze moje rzeczy? Jak się okazało, były. Chwyciłem je i popędziłem z powrotem do lotniskowego autobusu, by niebawem znów – tym razem w stanie lekkiej euforii – siedzieć w samolocie (obok nieco zdegustowanej całą sytuacją Basi).
Gdy przylecieliśmy do Archangielska, zmierzchało. Czekali już na nas Tomek Matlęgiewicz wraz z przedstawicielem Uniwersytetu. Do położonego w centrum hotelu jechaliśmy dość długo samochodem, wśród otaczającego nas ascetycznego zimowego krajobrazu. Gdy wjechaliśmy do miasta poczułem rozczarowanie: po fajerwerkach wielkiego i pięknego architektonicznie Petersburga, przed naszymi oczami roztaczał się widok wielkich blokowisk i wieżowców, tak charakterystycznych dla architektury socjalistycznej, znanej nam również z PRL-u. Uderzyło mnie również to, co charakterystyczne dla wyglądu tych bloków, a czego w Polsce właściwie nie ma. Mieszkańcy, prawdopodobnie z powodu braku piwnic, mają zabudowane balkony. Pamiętam, że rozwiązanie to było dla mnie wtedy zaskakujące i dziwne. Dopóki nie spotkałem czegoś, co zaskoczyło mnie jeszcze bardziej. Podczas wizyty w domu u jednego z znajomych, kolega zwrócił mi uwagę na to, że jego mieszkanie posiada balkon, ale że architekci nie przewidzieli dla niego drzwi (być może przez zapomnienie nie zainstalowali ich robotnicy). Na balkon należało więc przedostawać się przez okno. Było to pewne utrudnienie, jednakże nie ma co przesadzać – zauważył kolega.
„Polskoe otdielienie”
Nazajutrz po przyjeździe (na który złożyła się m.in. degustacja niektórymi specjałów- w tym mojego ulubionego „Balsamu Pomorje”, napitku o kolorze czarnym, a o smaku nie do opisania), rozpoczął się już czas zajęć – Basi przypadły wykłady i ćwiczenia językoznawcze, mi – literaturoznawcze. Mieliśmy je prowadzić przez trzy tygodnie. Przy okazji zapoznaliśmy się z działalnością „polskogo otdielienija”, istniejącego przy Wydziale Filologiczno-Dziennikarskim Uniwersytetu. Oddział nie był duży, ale wystarczający dla potrzeb wykładających i uczących się tam studentów. Były to dwie sale, urządzone jednak w tak przytulny sposób, że chętnie spędzało się tam czas także po zakończeniu zajęć – przy wspólnej herbacie. Jedna z sal stanowiła zarazem bibliotekę, do której książki sprowadzano różnymi sposobami. Ogromną rolę odgrywało tu wsparcie Konsulatu RP i pomoc Wydziału Filologii Polskiej i Klasycznej UAM w Poznaniu. Książki przywozili tu także wykładowcy i studenci powracający z praktyk w Polsce. Gdy byłem w Archangielsku już po raz ostatni w roku 2014, biblioteka była całkiem pokaźna. Wydawało się wtedy, po kilku latach, że polska specjalizacja przeżywa na Uniwersytecie Pomorskim rozkwit. Pomoc Konsulatu, kierowanego już wtedy przez Konsula Piotra Marciniaka (człowieka wielkiego serca i równie wielkiego żartobliwo-ironicznego stosunku do rzeczywistości), była nieoceniona. Konsul zasłynął, zresztą w pełni słusznie, jako mecenas polskiej kultury i nauki. Tymczasem „polskim otdielenijem” w Archangielsku kierował wtedy pełen werwy i inicjatywy Łukasz Wrona, któremu udało się otworzyć w 2013 roku – dzięki wydatnej pomocy Konsula Marciniaka – Polskie Centrum na Uniwersytecie w Archangielsku. W tym okresie Uniwersytet zmienił nazwę z Pomorskiego Państwowego Uniwersytetu (PGU) na Północny (Arktyczny) Uniwersytet Federalny (SAFU). Kierownikiem Centrum został właśnie Łukasz, mój serdeczny druh, a do tego wybitny artysta-malarz. Któż mógłby się spodziewać, że pomimo starań strony polskiej i przychylnej postawie wielu osób z Uczelni, zarówno Centrum Polskie, jak i polska specjalizacja, w końcu upadną?
Лукаш Врона и Мария Армеева со студентами Польского центра
Poziom studentów był zróżnicowany, ale brało się to przede wszystkim z różnic w znajomości języka polskiego. Studenci pierwszego roku dopiero zaczynali naukę, ale już studenci kolejnych lat, czy jak to powiedzą Rosjanie – kursów – władali polszczyzną dobrze, a niektórzy znakomicie. Wielka to zasługa lektorów, których w tamtym czasie – w 2007 roku – było dwóch. Zajęcia od początku stały się dla mnie przyjemnością. Służył temu ich kameralny charakter (grupy złożone były od kilku do kilkunastu osób na roku), ale i niezwykła otwartość i sympatia, którą obdarzyli mnie studenci. Pamiętam jak to raz przyszedłem na zajęcia bez śniadania. Gdy pojawiłem się następnego dnia, czekał już na mnie stół z kanapkami i herbatą, przygotowanymi przez studentki. Zaskoczyła mnie właśnie wtedy ta otwartość i serdeczność studentów. Z wieloma z nich jestem zaprzyjaźniony do dziś – u Toszki i Wołodii gościłem nawet na weselu w Sankt Petersburgu w 2010 roku.
Bliskie kontakty z rosyjskimi studentami możliwe były także dzięki temu, że ci, na podstawie umów z Uniwersytetem czy w związku z tzw. kartą Polaka, przyjeżdżali rok rocznie do Polski na studia. Nierzadko zostawali już na całe lata. Szczególną osobą była, patrząc z mojej perspektywy, Natasza [Lyżnikowa], której nauczycielem byłem najpierw w Archangielsku, a potem w Polsce podjąłem się opieki nad jej licencjatem. Dziś jest już moją doktorantką i należy do wybijających się młodych naukowców swojego pokolenia. Przypadek Nataszy jest zresztą jednym z wielu. Pokazuje on tylko jak bardzo potrzebna była polska specjalizacja na Uniwersytecie SAFU w Archangielsku. Specjalizacja i Centrum Polskie służyły jednak także i nam w Polsce: były okazją do promocji Polski i Uniwersytetu im. A. Mickiewicza, pozwalały też rozwijać badania nad tamtejszą polonią.
„Gorąco jak w Archangielsku”
Archangielsk był jednak nie tylko okazją do budowania porozumień naukowych, ale też towarzyskich. Był miejscem, w którym czułem się szczególnie dobrze. Po prostu – jak w domu. A przyjeżdżałem tam nieraz jeszcze, po raz ostatni w 2014 roku. I za każdym razem czułem szczególne wzruszenie. Czułem, że miasto to zawsze na mnie czeka. Pokochałem blokowiska Archangielska tak samo, jak i dzielnice pełne starych drewnianych domów. Pokochałem tak samo zabłocone ulice, jak i głębokie śniegi. Pełen zdumienia i zaciekawienia zapadałem się w baśniowy świat północnego Archangielska – Sołombał – maleńką starą wioskę pośród nowoczesnego miasta. Jej symbolem był nieistniejący już drewniany dom Sutjagina, wyrastający na dziesiątki metrów, niepokojący i straszący jak szkielet. Dom spalił się doszczętnie kilka lat temu i nie pozostała po nim nawet jedna deska. Zapytywani o dom mieszkańcy trwożliwie nie chcą na jego temat – oraz szaleńca, który go sam zbudował – rozmawiać.
Tęsknię do wypraw nad oblodzoną rzekę Dwinę i do przepraw przez nią; przepraw, które nie zawsze są bezpieczne (przestrzegała mnie zawsze przed tym zawsze Jelena Jewgieniewna!) i odbywają się po prowizorycznym drewnianym niby-mostku („niby”, bo nie jest on usytuowany nad rzeką, ale pływa na lodo-wodzie – przynajmniej w marcu). Tęsknię za mrozami i temperaturami „minus 30”, bo zawsze wtedy ciśnienie jest wysokie i świeci mocno słońce: Archangielsk nie jest już wtedy szary, lecz robi się biało-niebieski: biały jak śnieg i niebieski jak niebo.
Nieraz chadzałem wtedy w rozpiętej kurtce, bo było mi naprawdę ciepło: „Gorąco jak w Archangielsku”- żartowałem. Tęsknię za wyprawami na Małe Karieły, bajeczną wieś rosyjską. I tęsknię za wszystkimi Aniołami Archangielska – Przyjaciółmi Rosjanami i Polakami. Wielu z nich nie ma już w Archangielsku z różnych powodów. Dla mnie jednak pozostaną w nim na zawsze. W końcu Archangielsk to miasto (arch)aniołów…
Michał Januszkiewicz (Poznań).
Михал Янушкевич – профессор Университета им. А. Мицкевича в Познани, доктор филологических наук. Область научных интересов – герменевтика, философия литературы, экзистенциализм и нигилизм. Является автором и научным редактором нескольких десятков книг и статей, посвященных вопросам герменевтики, философии литературы и культурологии. В числе последних публикаций – книги «Кто я, кто ты? Этика, идентичность, понимание» (2012) и «В поисках смысла. Благоразумие и герменевтика» (2016). Удостоен награды Министра науки и высшего образования, стипендии Фонда польской науки, Награды ректора Университета им. А. Мицкевича. В 2014 году читал лекции по истории польской литературы в СПбГУ. В данный момент готовит к публикации книгу «Спор об интерпретации». Искренне влюблен в Россию и русскую культуру.